Выбрать главу

Pożegnali się przy Janowskiej. Hillel poszedł do rabina, Stern zaś w stronę przystanku tramwajowego.

Musiał zajść do redakcji, by dokończyć artykuł i dowiedzieć się, co Wilga de Brie ustaliła nowego w sprawie zaginięcia małej. Nie zastał jej jednak w pokoju redakcyjnym. Na jego biurku leżała kartka wyrwana z notatnika z lakonicznym: „Porozmawiamy w poniedziałek, pozdrawiam, WdB”.

Jakub siadł za maszyną i w kilkanaście minut opisał uroczystość pogrzebową, której był świadkiem. Nie wymieniał nazwisk. Zaznaczył tylko, że opiekun małej, krawiec mieszkający na Krakidałach, przy Smoczej, odebrał sobie życie z rozpaczy. Nie omieszkał podkreślić, że sprawą wciąż interesuje się policja i że jej funkcjonariusze dyskretnie obserwowali uroczystość pogrzebową.

Na końcu tekstu wplótł dane z policji, które miały przyprawić czytelnika o zawrót głowy: „Czy zadajemy sobie pytanie – napisał – ile dzieci zaginęło w ostatnim roku we Lwowie? Z pewnością nie, a to przecież przerażająca statystyka! W ciągu roku pięciu chłopców i sześć dziewczynek w wieku od siedmiu  miesięcy do dwunastu lat nie wróciło do domu. Co się z nimi stało? Dlaczego nie cieszą swoich rodziców śmiechem? Policja odnalazła dotąd ciała dwóch chłopców. A inni? Ich śmierć mogła być dziełem przypadku, ale też nie musiała. Adaś K. ledwie trzysta metrów od domu wpadł do studzienki burzowej i po miesiącu wyciągnął go stamtąd pracownik z zakładu kanalizacji. Ciało drugiego, siedmioletniego Krzysia W., zostało przypadkowo odkryte przez zakochaną parę, szukającą ustronnego miejsca w lasku na Pohulance. Chłopczyk zaklinował się między gałęziami buka, tak nieszczęśliwie, że zmiażdżyły mu gardło i nie mógł zawołać pomocy. Czy ktoś mu w tym dopomógł?”.

Po tym zdaniu Stern wzdrygnął się. Kilka razy przechodził z Anną i dziećmi obok zasuszonego i rozszarpanego przez ptaki nieszczęśliwca i ani razu nie przyszło mu do głowy, by zboczyć ze ścieżki i wspiąć się na skarpę przy strumieniu. Tak jak policja zastanawiał się, czy ktoś pomógł dwóm malcom zejść z tego świata. Pamiętał, w jak niebezpieczne zabawy się bawił, gdy był krnąbrnym dzieckiem. Kopał tunele w ziemi, w których mógł być pogrzebany żywcem. Wchodził w tartaku między potężne bale, które mogły go przerobić na miazgę. Przebiegał przed rozpędzonym pociągiem, ocierając się o śmierć i licząc na poklask takich samych jak on małych ryzykantów.

Lecz co się naprawdę stało z pozostałymi zaginionymi dziećmi? Przecież nie rozpłynęły się w powietrzu. Czy ich rodzice mieli wciąż czekać, aż w wyjaśnieniu zagadki pomoże szczęśliwy przypadek? W lutym liczba ludności cywilnej we Lwowie przekroczyła trzysta osiemnaście tysięcy. Magistrat podawał, że w tym miesiącu zmarło i urodziło się trzysta czterdzieści osób. Tę statystykę zakłócali zaginieni.

Ponownie wrócił do artykułu i dodał, że pod koniec uroczystości deszczowe chmury się rozstąpiły i nad Kleparowem ukazała się wspaniała podwójna tęcza.

Zadowolony z dopisku zabrał kartkę i ruszył do sekretariatu, lecz niespodziewanie spotkał na półpiętrze Halewiego. Przywitał się z nim i przeprosił go na chwilę. Zaniósł tekst Kazi (która aż gwizdnęła z zachwytu, widząc Sterna w elegancko skrojonym garniturze), a potem zaprosił gościa do pokoju.

Mosze z wielką atencją rozglądał się po dziennikarskich włościach. Ciekawiło go wszystko. Maszyny do pisania, a także stojące w szafie roczniki, słowniki i encyklopedie. Przyglądał się też powieszonej na ścianie mapie Lwowa i korkowej tablicy, do której Wilga i Jakub przypinali szpaneglami ważne wycinki z gazet. Nie ominął pokreślonego kalendarza z wykrzyknikami, kółkami i strzałkami oznaczającymi daty narad i spotkań.

– Przykro mi, ale nie mam tego zeszytu, o który pan prosił – powiedział, czerwieniąc się jak sztubak. – Nie było okazji, by go odebrać, ale wymyśliłem rozwiązanie awaryjne. Postaram się wywabić Auerbacha z domu, jeśli zechce pan pofatygować się osobiście na Smoczą. Uprzedzę pana o tym telefonicznie – dodał, biorąc bez pytania leżącą na biurku wizytówkę. – Może jutro przed południem?

Stern przytaknął niechętnie.

– Mamy szabat – kalkulował po cichu Mosze – ale, o ile znam Auerbacha, na pewno zechce... – Nie dokończył i spojrzał uważnie na redaktora.

Jakub zaproponował kawę.

– Co do kawy, to owszem, owszem, jeśli moja skromna osoba nie sprawia panu kłopotu.

Stern nalał wodę do elektrycznego czajnika i podłączył go do prądu.

– Obiecałem opowiedzieć panu o pewnym zdarzeniu – zaczął z respektem gość, skubiąc bródkę, jakby tam kryły się jego mądrości. – Zastanawiam się, jak zacząć, bo to nieprawdopodobna historia.

Stern nieporuszony czekał na rewelacje.

– On tam ze mną był!

– Kto, panie Halewi?

– No, Aaron Lille!

– Gdzie?

– W czternastym roku w austriackim wojsku.

– O czym pan teraz mówi? – Stern wskazał gościowi krzesło przy biurku Wilgi.

– Staram się powiedzieć o pewnym zdarzeniu, ale pan ciągle mi przerywa. To właśnie on był wtedy odpowiedzialny za tę egzekucję – powiedział, bawiąc się porcelanowym słonikiem Wilgi.

– Jaką znowu egzekucję?

– Mówiłem już, ale pewnie nie zwracał pan uwagi, gdy – za przeproszeniem – leżał pan u krawca jak zarzynane prosię. Gdy byłem we wojsku, w 90. Pułku Piechoty, za Franciszka Józefa, to złapali dezertera. To był wysoki i przystojny chłop. Szeroki w barach, czarny, z dołeczkiem w brodzie. Zrobiło mi się go żal. A wie pan dlaczego? Bo gefrejter wyrwał się na kilka dni do Lwowa zobaczyć swoje dziecko. Jego żona miała właśnie urodzić, więc chłop myślał, że mu się uda. No, ale spotkał go paskudny pech, bo kiedy wracał od Ropicy Górnej, straże go nie poznały i ogłosiły alarm bojowy. Odpalili rakiety, w obozie zrobiło się widno jak w dzień. Wojskowy sąd się nie patyczkował. Po niecałej godzinie gotowy był wyrok. Ustawili nas o świcie nad potokiem. Pamiętam, jak od drugiego brzegu nachodziła na polanę mgła i okropnie grabiały mi palce. Dobosz grał na werblach, raz-dwa-trzy i raz-dwa-trzy, a oberlejtnant z cygaretką w zębach przechadzał się przed nami wte i wewte, wewte i wte. Wyzywał nas od śmierdzących tchórzy. Dawał na zachętę dwa dni urlopu, lecz nikt nie chciał wyjść z szeregu, by posłać kolegę na tamten świat. Wtedy pan oberlejtnant zmienił taktykę. Powiedział, że skoro jest dziś piętnasty, to zgodnie z datą wyznaczy piętnastego. I zaczęło się odliczanie. Pewnie pan nie uwierzy, gdy powiem, że wypadło na mnie! Byłbym katem swojego kolegi, panie redaktorze, gdyby ktoś nie zgłosił się za mnie na ochotnika.

– Kto?

Mężczyzna spojrzał tępo na Sterna.

– Aaron Lille, Szczęściarz.

– Chce pan powiedzieć...

– Nu, nie przesłyszał się pan. To właśnie Szczęściarz założył mu na szyję stryczek i kopnął skrzynkę po granatach, na której stał uciekinier. Później wiele razy pytałem go, dlaczego to za mnie zrobił. Odpowiadał mi niezmiennie: to darmowa fatyga. Znowu pan mi nie wierzy?

– Ależ wierzę, wierzę! – Jakub wyjął z szuflady biurka puszkę z arabiką. – Mam

do pana jedno proste pytanie – rzucił, wsypując łyżeczką pachnącą kawę do filiżanek.

– Chodzi panu o egzekucję?

– Chodzi mi o zeszyt krawca. Czy domyśla się pan, kto po jego śmierci wertował te zapiski? Przypuszczalnie nie ma to dla sprawy żadnego znaczenia, ale... Z zeszytu wyrwano kartkę.

– Pański niezawodny instynkt łowiecki podpowiada, że to coś ważnego? – dokończył Halewi kpiąco. – Cały Lwów wie, że Szczęściarz był głuchy. Lille zostawiał drzwi otwarte. Każdy mógł wejść do jego pracowni i wyrwać jakąś zakichaną kartkę. Może ktoś zalegał z opłatą i skorzystał z okazji, by się pozbyć długu? Żałuję, ale w tej sprawie niewiele mogę panu pomóc – zaskrzeczał Halewi, odbierając z rąk Sterna cukiernicę. – Ale, ale... – odmierzył jedną łyżeczkę – może coś wpadnie mi do głowy, gdy zechce mnie pan zaprosić kiedyś na obiad.