Teraz Stern zaśmiał się głośno.
– Umowa stoi!
– Ha! Byłbym zapomniał, a przecież mam dla pana jeszcze coś. – Halewi sięgnął za pazuchę i wyjął małe kartonowe pudełko.
– Co to jest?
– Sam chciałbym wiedzieć! – odparł Mosze, sypiąc do filiżanki czwartą łyżeczkę cukru. – To są jakieś negatywy. Przed tygodniem krawiec poprosił mnie, by zrobić odbitki, ale, tfu, tfu, przepraszam za słowo – złapał się wymownie za usta – na śmierć o nich zapomniałem.
Jakub schował pudełko do biurka.
– Tak więc ostatnią osobą, która widziała małą Falkównę żywą, był Aaron Lille? – zapytał Jakub.
– No i dozorca Auerbach – odrzekł gość, patrząc z zainteresowaniem na wiszący na ścianie plan Horbaya z wbitymi szpilkami, oznaczającymi ważne miejsca.
– Kompan do szklanki?
– To wyjątkowo celne określenie, panie Stern – podchwycił Halewi i z przymkniętymi oczami przełknął kolejny łyk aromatycznego naparu.
– Czy mógłby mi pan podać swój adres, na wszelki wypadek, gdybym chciał się z panem spotkać?
Halewi wystraszony poderwał się nerwowo i spiorunował redaktora wzrokiem.
– To zbyteczne, gdy będzie trzeba, sam pana znajdę.
Z Szewczenki wszedł w Kochanowskiego, zastanawiając się nad przesadną reakcją Halewiego. Minął przystanek, z którego niebieski tramwaj linii ŁD odjechał był w stronę św. Piotra i właśnie skręcał na Pohulankę, gdy jego uwagę przykuł niezwykły widok.
Między stalowymi szynami, niedaleko peronu tramwajowego dreptał dostojnie olbrzymi kruk. Ptak obrócił się jak żołnierz na warcie. Z grubego zaciśniętego dzioba zwisała mysia głowa i ogon podobny do sznurka.
Kruk, mieniący się w słońcu czernią i granatem, podskoczył wesoło, wypluł zdobycz i docisnął ją pazurem do granitowej kostki. Teraz już mógł spokojnie wydziobywać smakowite mysie wnętrzności, od czasu do czasu patrząc na natrętnego człowieka.
Jakub zrobił w kierunku ptaka dwa kroki, lecz ten, znając jego możliwości, nawet nie zareagował. Stern wykonał kolejne dwa ruchy, w odpowiedzi ścierwojad odfrunął ze swym trofeum kilka metrów dalej. W tym momencie pojawił się nowy obserwator: ciemnowłosy gimnazjalista w granatowym uniformie. On także był zainteresowany niezwykłą scenką. Stanął przy Sternie i czekał na rozwój wydarzeń.
Kruk precyzyjnie uderzył dziobem w pokryte sierścią truchło. Ruchliwy łeb odgiął się i wyszarpane mięso znikło w ptasim gardle. Jeszcze kilka razy czarny szpikulec celował w szczątki gryzonia. Na koniec kruk się otrzepał i wesoło podskoczył, jakby w tańcu.
– To bardzo mądry ptak – powiedział chłopak szeptem.
– Skąd wiesz? – zapytał tak samo cicho Stern.
– Pan od przyrody mówił, że kruk zabija, kiedy musi. Nie tak jak ludzi, proszy pana.
Ptak się rozejrzał, a upewniwszy się, że nie zostawił pysznych resztek, odleciał w stronę Filipówki. Nad wądołami porośniętymi buczyną zakrakał głośno, mocno uderzając skrzydłami.
Podekscytowany uczniak szedł jeszcze za Sternem na Pohulankę i opowiadał o swoim panu od przyrody, który przeprowadzał w szkole niesamowite doświadczenia.
Po obiedzie kopał ogródek, przypominając sobie słowa Halewiego. Potem zajrzał do pokoju Kasi.
Córka pochylona nad biurkiem zawzięcie wcierała miękki grafit w kartkę, pod którą leżał zdjęty ze ściany korytarza ryngraf. Na środku strony w zeszycie do religii pojawiła się Matka Boska na maleńkiej tarczy w kształcie serca, z którego rozchodziły się promienie.
I w tym momencie przypomniał sobie tekst, który pod koniec czerwca zamieściła w „Kurierze” szefowa działu kulturalnego, Halinka Badurek. Opisała w nim nadzwyczajne umiejętności Rafała Schermanna, polskiego psychografologa i jasnowidza, który z jednego podpisu zdołał wyczytać wiek, wykształcenie, a nawet charakter podejrzanego. Niewiarygodne było to, że potrafił opisać chód, a nawet to, jak przestępca się ubiera. Poddany wielu eksperymentom naukowym zawsze udowadniał niedowiarkom, że nie jest hochsztaplerem.
W głowie Jakuba rysował się plan. Sprawa, która do tej pory tkwiła w martwym punkcie, mogła ruszyć z miejsca, gdyby choć w niewielkim stopniu potrafił posłużyć się metodą Schermanna. Wpierw musiał jednak udać się na Smoczą i wycyganić ów cholerny zeszyt, w którym krawiec odnotowywał wizyty swoich klientów. W tym przedsięwzięciu obiecał mu dopomóc Mosze Halewi.
Nie spał. Leżał przy Annie z zamkniętymi oczami, zastanawiając się nad pewnym rozwiązaniem. Wkrótce przyszło olśnienie i wiedział już, jak należało „to” zrobić. Pomyślał, że nie było to aż tak trudne, jeśli Lille był (a był) pijany. Wystarczyło związać z tyłu ręce krawca, powiesić go, a potem rozwiązać linkę i schować do kieszeni. Banalnie proste. A przecież był jeszcze inny sposób, przy założeniu, że stary ze strachu sam wlazłby na stołek i nałożył pętlę na szyję. Do tego byłoby nieodzowne ostre narzędzie. Najlepiej nóż albo brzytwa, choć wielkie nożyce krawieckie, które widział w pracowni, bez wątpienia też mogły się przydać. Może właśnie taki scenariusz wymyślił i zrealizował reżyser ostatnich minut życia Szczęściarza, zastanawiał się Stern. Ślady? Jakie tam znowu ślady! Najwyżej otarcia na przegubach i kilka siniaków, które pijak mógł sobie sam zafundować. Nie dawała mu tylko spokoju fotografia Lei, leżąca pod stopami wisielca. Skąd się tam wzięła? I dlaczego leżała właśnie tam? Przypadek? Nie wierzył w przypadki. Więc co? A może ów ktoś (jeśli naprawdę istniał) wymyślił coś wyjątkowo perfidnego. Coś, co by go w pełni zadowalało, podczas gdy sama śmierć nie dawała takiej satysfakcji: kazał staremu zabrać na ostatnią drogę obraz przybranej córeczki.
Zadowolony, że w końcu znalazł rozwiązanie, Jakub przytulił się do Anny i, słuchając monotonnego tykania zegara, zasnął głęboko.
Sobota, 25 marca 1939
Wyjął z szuflady kartonowe pudełko obwiązane taśmą i rozwiązał kokardę. W środku znajdowała się wywołana celuloidowa rolka. Rozwinął ją i przytknął do szyby. Postaci na negatywie były niewyraźne. Zniechęcony zwinął kliszę i zszedł do redakcyjnej ciemni, by obejrzeć ją w komfortowych warunkach.
Był niezłym fotografem. Dziesiątki godzin, które spędził w ciemni, pozwoliły mu teraz w krótkim czasie przygotować odczynniki i zrobić odbitki, które przymocował klipsami do wiszącej nad kuwetą linki. Kilkanaście zdjęć suszyło się, lecz nie mógł czekać, aż wyschną. Poruszony wziął szkło powiększające i przystawił do pierwszej fotki. Zobaczył podwórko i trzy małe postacie pod drzewem na trzepaku. Było lato, dziewczynki na wpół rozebrane. Jedna z nich wisiała na rurze od trzepaka głową w dół. Sukienka opadła jej na głowę i widać było przyrodzenie. Kolejne zdjęcie też podobne. Tym razem utrwalona na nim dziewczynka robiła wymyk. Dostrzegł więcej szczegółów: śmietnik, drzewo, sławojkę i domyślił się od razu, że jest to podwórko, które widział z okna pracowni krawca, lecz sfotografowane z boku, od strony komórek, gdzie nie sięgał wzrok mieszkańców. Najprawdopodobniej ktoś robił dzieciom zdjęcia z ukrycia. Specjalne zdjęcia, nie było wątpliwości, do czego mogły służyć. Wśród nich jedno szczególne, które wstrząsnęło Sternem i natychmiast pomyślał o Kasi, swojej córeczce. Mała dziewczynka w dziwnej tanecznej pozie, z ustami wymalowanymi szminką, z rozpuszczonymi włosami, nieudolnie zasłaniała swoją nagość wachlarzem. Przysunął szkło powiększające i przyjrzał się dziecięcej twarzy. Nie mylił się. To była Lea!