Gdzie się podział aparat, którym je zrobiono? Czy należał do Szczęściarza? Co to za dziewczynki? Czy mieszkały w pobliżu Lei? Kim byli ich rodzice? A może opiekował się nimi Szczęściarz? Może pomagały mu w szyciu? Przysposabiał je do pracy? Do jakiej pracy?
Stern włożył fotki do koperty i poszedł na górę, do pokoju. Zastanawiał się, czy wtajemniczać w swoje odkrycie Wilgę. Pomyślał, że na razie zatrzyma tę niecodzienną wiedzę dla siebie.
Akurat wtedy, gdy zamykał szufladę ze zdjęciami, zadzwonił Halewi, dając piskliwym głosem hasło, by wcielić w życie plan ustalony poprzedniego dnia. Stern był dobrze przygotowany do lekcji. Ubrał się w pumpy i luźną marynarkę, a zamiast kapelusza włożył kaszkiet. Przyjechał do pracy rowerem (z torbą zawieszoną przez plecy, jak listonosz), więc w ciągu kilkunastu minut mógł dotrzeć do dowolnego punktu w mieście.
Zamknął pokój i wyszedł przed budynek redakcji. Wysunął rower ze stojaka, poprawił torbę na plecach, naciągnął kaszkiet i wskoczył na siodełko. Minął redaktora sportowego Długolatę i nacisnął gumową gruszkę, pozdrawiając go wesołym „kwa-kwa”.
Jechał przy chodniku z prawej strony jezdni, pamiętając, że złamanie tego przepisu może go kosztować nawet kilkaset złotych. Przemknął przez plac Krakowski zastawiony budami i znalazł się na Krakidałach. Kierował się ku Smoczej.
Koślawy bruk za rymarzem utrudniał jazdę. Zeskoczył z roweru i, trzymając go za kierownicę, zmierzał w stronę domu, w którym niedawno mieszkał krawiec.
Tego dnia dzielnica żydowska odpoczywała. Nie było czyścicieli obuwia, bukinistów, sprzedawców drobiu i warzyw ani tego przedziwnego pędu, gdy każdy śpieszy się gdzieś i po coś, głośno zachwalając swój towar. Na jednym z balkonów niedaleko sklepu monopolowego dostrzegł tęgą kobietę w fioletowej podomce. Czekała na niego, przechylona za barierkę balkonu, jakby miała wypaść na ulicę. Kiedy znalazł się pod balkonem, stara poprawiła spadające kudły, a potem charknęła mu w twarz i schowała się natychmiast do środka, z hukiem zamykając drzwi balkonowe.
Jakub rzucił w jej stronę kilka „miłych” słów i z obrzydzeniem wytarł z czoła żółtą ślinę. Nie mógł zrozumieć, dlaczego akurat jemu w chamski sposób dała nauczkę.
Rozdrażniony podprowadził rower pod dwunastkę, wszedł do sieni i zapukał do drzwi dozorcy. Poprawił ubranie. Obawiał się tylko, czy przypadkiem nie otworzy mu drzwi pyskaty, wypinający brzuch Auerbach. Zaczęło się dobrze: na progu ukazała się krótkonoga czarnulka z wrzeszczącym dzieckiem na ręku.
– Czegu? – zapytała gniewnie, poznając intruza, i poprawiła podomkę na piersi.
– Ja do dozorcy! – powiedział, patrząc jej wyzywająco w oczy.
– Ni widzi, ży go ni ma!
– Niedawno z nim rozmawiałem. Pozwolił mi zabrać zeszyt krawca – powiedział bezczelnie jednym tchem. – Sprawa zaczyna się od nowa, za kwadrans zbiera się komisja.
– Jaka sprawa i jaka kumisja? – zapytała dozorczyni, nie spuszczając natręta z oczu.
– Bardzu ważna! Od dwóch śmierci, pruszę pani – zabałakał, chcąc jej się przypodobać. Wytrzymał zuchwałe spojrzenie ciemnych oczu badających go przez wąziutkie szparki i dorzucił: – Nic więcyj nie mugem puwiedzić. Mam tylku dostarczyć dowód w sprawi, a jak chcy sama stanunć w szabat przed tum kumisją, tu bardzu proszy!
Dziecko wciąż się darło i machało wściekle rączkami. Chyba zrobiło coś grubszego, bo czarnulka cofnęła się do przedpokoju. Zdjęła z haczyka klucz wiszący pod licznikiem gazowym i podała go Jakubowi.
– Moży pójść ze mną – zaproponował Jakub.
– Nigdzi ni pójdzi, póki rabin go nie przegna.
– Kogo?
– Dybuka. Niech już lepij idzi, byli szybko! – rzuciła, a Stern popędził schodami na górę.
W pracowni krawca panował idealny porządek. Ktoś zamiótł podłogę i wymył okna. Powietrze przesycał delikatny zapach krokusów, które stały na blacie maszyny do szycia w słoiku po dżemie śliwkowym.
Jakub się rozejrzał. Zeszyt leżał jak poprzednio na parapecie. Wziął go szybko i schował do torby. Już wychodził, lecz jego uwagę przykuł widok za oknem: pączkujący klon, komórka i trzepak. Ten uwieczniony na fotografiach, na którym bujała się wpół naga dziewczynka. Był też murowany śmietnik, zamykany od góry stalową klapą. To pod nim Auerbach miał znaleźć podobno drewnianą walizkę z misiem w środku. Czy Szczęściarz podjąłby ryzyko, jeśli z każdego okna widać było podwórko jak na dłoni? W takim razie gdzie było ciało małej? Pomysł z walizką i śmietnikiem nie był najlepszym na pozbycie się zwłok.
Pobyt na górze mógł się wydać dozorczyni podejrzany, więc Stern ruszył na dół ze zdobyczą, lecz kiedy był na półpiętrze, znienacka zastąpił mu drogę osiłek, uśmiechając się cynicznie. Spróbował go ominąć, a wtedy siłacz docisnął go torsem do poręczy. Przygotowany na cios, skulił się. Drab parsknął szyderczo.
– Ni gniwa si? – zasyczał mu do ucha tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Stern bąknął coś, co mogło oznaczać, że puszcza w niepamięć zdarzenie sprzed kilku dni.
– Niech wi, że ja sobi wtedy tylko tycowałem. – Drab odsunął się od redaktora, patrząc mu bezczelnie w oczy.
Jakub z bijącym sercem oddał klucz dozorczyni, uśmiechnął się do zawodzącego srulka, a potem złapał za rower, stojący w sieni. Kiedy przecinał ulicę, omal nie zderzył się z Auerbachem. Dozorca zataczał się i niechybnie straciłby równowagę, gdyby nie usłużny Halewi. Stern na wszelki wypadek mocniej nacisnął na pedały.
Niedaleko skrzyżowania z Owocową zauważył dziewczynkę. Wydała mu się dziwnie znajoma. To była jedna z koleżanek Lei ze zdjęcia, które rano wywołał. Mała karmiła kotka, więc zatrzymał się przy niej i uśmiechnął. Chciał do niej zagadać, lecz odezwała się do niego pierwsza.
– Ja nie chcy zadnego misia – powiedziała cicho i powtórzyła jeszcze ciszej, płacząc, że ledwie ją zrozumiał – ja nie chcy od pana zadnego misia.
Przeprosił ją i odjechał zniesmaczony, jakby był czemuś winien. Minął rząd dorożek przy Kościelnej, wjechał na Krakowską i przeciął Rynek, przebijając się przez barwny, rozgorączkowany tłum. Powitała go skoczna melodia katarynki i małpka na łańcuszku wywijająca koziołki. Słychać było śmiech przechodniów, łopot gołębich skrzydeł i pokrzykiwania małego gazeciarza, zachwalającego „Kurier”.
Jakub zatrzymał się tylko raz, przy Akademickiej, by kupić u Ludwika Zalewskiego pączki. Wybrał nadziewane różaną konfiturą i obsypane cukrem pudrem. Ostrożnie włożył pudełko do torby obok zeszytu i zapiął sprzączkę. Wskoczył na siodełko i poprawił zawadiacko kaszkiet. Zamierzał z miną zwycięzcy zjawić się z niespodzianką na Pohulance, lecz w ostatniej chwili zmienił swoje plany.
W wypożyczalni książek VITA (w pasażu Hausmana pod numerem ósmym, na pierwszym piętrze) pracował niepozorny człowieczek, zatrudniony po to, by spełniać nadzwyczajne oczekiwania zarządu. Wiekowy mężczyzna, którego bano się i podziwiano, nazywany był powszechnie Molem. To on określał wysokość odszkodowania za uszkodzoną książkę i to on sprawdzał stan oddawanych tomów, przenikając wzrokiem niczym rentgenem: grzbiet, okładkę i kartki.
Kiedy Stern wyjaśnił mu cel wizyty, Mól uśmiechnął się uprzejmie. Nie widział w propozycji dziennikarza nic nadzwyczajnego. Zaprosił go do swojego „pokoju śledczego” na tyłach wypożyczalni i od razu zabrał się do pracy, siadając za pulpitem i wkładając na nos okulary, grube jak denka od butelek.
– Zna pan żelazną zasadę naszej wypożyczalni, panie redaktorze Stern: „Za każde uszkodzenie książki odpowiada ostatni czytelnik, o ile – spojrzał na Jakuba porozumiewawczo – sam przy wypożyczaniu nie zwrócił uwagi na uszkodzenie. Abonent winien bez względu na pogodę książki starannie opakowywać. Książkę zmoczoną uważa się za uszkodzoną. Przestrzega się przed przeginaniem książek przy czytaniu i wkładaniem do nich przedmiotów”.