Mężczyzna obejrzał skrupulatnie poprzednią stronę zeszytu krawca i przewrócił kartki, znajdując tę z nazwiskiem Sterna. Spomiędzy dratwy, która zszywała kartki, wystawały resztki wkładki, która jego zdaniem nie zasługiwała na uwagę, za to na następnej kartce widać było wyraźnie ślady ostro zatemperowanego ołówka. Ślady, które zostawił gryzmolący krawiec.
Mól włączył lampkę i przesunął ją nad pokratkowany kajet. Kilka razy obrócił kloszem, by światło ślizgające się po płaszczyźnie wykryło najmniejsze zagłębienia. Zamyślony sięgnął do mosiężnego przybornika po miękki ołówek, którym delikatnymi pociągnięciami wypełnił grafitem ledwie widoczne rowki. Po kilkunastu minutach efektem jego pracy była koślawa arabeska, którą z dumą rozszyfrował.
– Franz Kinzel, nie ma wątpliwości, że tak brzmi nazwisko tego klienta, zapisane na samej górze. Brak jest przy nim, panie redaktorze, adresu, ale może to być zwykłe przeoczenie.
Mól przetarł oczy i poprawił okulary. Był zaledwie na początku benedyktyńskich dociekań. Do odszyfrowania zostały jeszcze trzy rubryczki. Powoli wysunął się zza stołu i wyszedł do kantorka. Przyniósł herbatę w blaszanym kubku i talerzyk, na który Jakub położył dwa obsypane cukrem pudrem pączki. Mężczyzna spałaszował pączka, a po namowie Sterna pochłonął drugiego i oblizał palce. Potem starannie umył dłonie pod kranem, jak chirurg przed operacją, i wytarł je lnianą ściereczką.
Był niezawodny. W ciągu następnych dwudziestu minut rozpracował pozostałe nazwiska.
– A oto reszta klientów krawca, panie Stern. Pierwszy to Pronobis, którego imię brzmi – Mykoła. Przy tym nazwisku nie ma ukośnego znacznika, oznaczającego uregulowanie rachunku. Dwaj następni to: Wiktor Żeleźnik i Sylwester Bal. Tu są ich adresy – zakomunikował z miną zwycięzcy.
Jakub zrobił notatki, schował zeszyt do torby i podziękował Molowi za jego pracę, a ten pochwalił słodki poczęstunek. Na odchodne mężczyzna wspomniał Pawła Sterna, znanego we Lwowie antykwariusza, i zapowiedział, że gdyby wnuk jego przyjaciela jeszcze czegoś potrzebował, będzie mile widziany.
Położył na kuchennym stole pudełko z pączkami, powiesił kaszkiet na wieszaku, a potem wszedł do gabinetu na piętrze, by jeszcze raz w spokoju przejrzeć zeszyt krawca. Gapił się ze złością na podniszczony kajet, próbując znaleźć odpowiedź. Z czwórki, którą odszyfrował Mól, znał tylko Sylwestra Bala, starszego od niego o blisko dziesięć lat. Kiedyś widywał go na uniwersytecie. Był, zdaje się, przez jakiś czas asystentem na wydziale matematyczno-przyrodniczym, dopóki nie zadarł z dziekanem. Jakub go nie lubił. Wielkie, umięśnione dziwadło z bujną czupryną, pierwsze do wódki i dziwek. Należał do jakiejś korporacji, których na uczelni było zatrzęsienie. Jego rozdęte ego popychało go do bójek. „Bal lubi balować, a czasem dla przykładu dać w mordę”, taką miał wówczas wśród studentów opinię. Stern zapamiętał tę asystencką mendę właśnie z rozrywkowej strony.
Teraz trzeba by wyjaśnić, któremu z mężczyzn najbardziej zależało, by jego nazwisko znikło z krawieckiego rejestru. Czyżby Franzowi Kinzlowi? Przy jego danych brakowało nie tylko adresu, lecz także podpisu krawca. Teoretycznie właśnie on miałby interes w usunięciu po sobie śladów. Kiedy jednak by to zrobił? A może poprosił kogoś, by go wyręczył? A gdyby nawet trafił jakimś cudem pod jego adres i zapukał do drzwi, to o co niby powinien zapytać? Czy szanowny pan zapłacił za swój nowy garnitur? Absurd! Mógłby przynajmniej zobaczyć jego twarz. Udać, że kogoś szuka i zabłądził. Drugi z kolei jakiś Mykoła Pronobis. Mieszkał przy Wniebowstąpienia, na Zniesieniu. To już lepiej, bo był na tej ulicy kilka razy. Leżała za torami kolejowymi i wiodła do fabryki ultramaryny.
Siedział nad rebusem Szczęściarza już pół godziny, gdy do gabinetu weszła Anna. Słodka niespodzianka, którą zostawił na stole w kuchni, przypadła jej do gustu.
– Nad czym się, kochanie, zastanawiałeś? – zapytała, zaglądając mu przez ramię.
– Nad ultramaryną – odpowiedział.
Anna zaśmiała się, oblizując z ust różane konfitury.
– No, mój malarzu, dzieci czekają. Po pysznym deserze, którym nas uraczyłeś, zabieramy cię na spacer. Może wzdłuż Pasieki? Nazbieramy przebiśniegów, wszak zaczęła się wiosna. Co ty na to? – pocałowała go w szyję i nie miał nic do gadania.
Z ulgą zamknął zeszyt i zszedł za Anną do salonu. Kasia trzymała już za rączkę Piotrusia, a ten pałaszował pączka i stroił do ojca dzikie miny, w przekrzywionej na bakier czapce.
Wyszli na chodnik i skierowali się w stronę wyżłobionej przez strumień doliny. Słońce wisiało jeszcze nad wzgórzami Pohulanki, ogrzewając stoki porośnięte grabami i buczyną. Las pachniał butwiejącymi liśćmi, przez które przebijała się wiosenna zieleń.
Minęli restaurację, ujęcie wody, wyglądające jak betonowy grobowiec, i zagłębili się w leśny park. Szli gęsiego wzdłuż zbocza, obserwując z góry delikatną mgłę, która opadała na mokrą dolinę. Jakub był nieobecny. Gdy Anna z dziećmi zrywała kwiaty, w jego głowie tłukły się natrętne myśli, związane z makabrycznym odkryciem przy Cechowej. Policja nie puszczała farby. Do tej pory nie ustaliła, skąd w rynnie w domu pod szesnastką wziął się noworodek zawinięty w szmatę od podłogi.
Poniedziałek, 27 marca 1939
Nad ranem spadł deszcz i ciężkie krople wisiały na pączkach jabłoni jak niedojrzałe owoce. Jakub otworzył okno. Nieruchome powietrze i cisza zdawały się być resztką jego dziwnego snu, w którym czekał na kogoś na małej stacyjce kolejowej, chowając się przed deszczem pod wąskim okapem. Analizował ten sen w pracy, a kiedy miał już na końcu języka nazwę stacyjki, zadzwonił telefon. Stern złapał nerwowo za słuchawkę.
– Cześć, redaktorze Stern! Gwiazdo kryminalna Lwowa – usłyszał głos inspektora Zięby z komendy wojewódzkiej. – Chciałbym się z tobą spotkać, ale ty pewnie zaraz mi powiesz, żeś strasznie zajęty.
– Witam pana inspektora – odpowiedział Stern chłodno, trzymając w pogotowiu zatemperowany ołówek. – Gdzie i kiedy?
Ze słuchawki doleciało nerwowe chrząknięcie.
– Dziś, tam gdzie ostatnio, o tej samej porze, co kiedyś. – Głos inspektora brzmiał tajemniczo, jakby ktoś mógł ich podsłuchać.
Rozmowa była skończona i już po chwili Jakub żałował, że się umówił z Ziębą, odkładając spotkanie z rodzicami na potem.
Wysunął się zza biurka, nastawił wodę na kawę i stanął przy oknie. Znowu wiatr gnał ciężkie, ołowiane chmury, tym razem w stronę lotniska na Skniłowie. Patrząc na skulonych przechodniów, skonstatował, że od kilku dni niemały zarobek mieli lwowscy sprzedawcy peleryn i parasoli, podczas gdy jego zarobki stały w miejscu jak zamurowane.
Czekając, aż woda się zagotuje, Stern przeglądał najnowsze wydanie „Kuriera”. Zaczął od swojego tekstu. Kiedy dojechał do końca, nabrzmiały mu żyłki na skroniach. Manio poszatkował mu tekst. Wyciął nawet tęczę, opis pogrzebu Szczęściarza wyglądał jak wprawka nierozgarniętego ucznia. Potem trafił na tekst Wilgi i jeszcze bardziej nim zatrzęsło.
Dochodziła jedenasta, gdy leniwe słońce przebiło się przez chmury deszczowe. Stern odłożył przeczytaną gazetę na stolik i wtedy w drzwiach pojawiła się de Brie.
– Salve regina! Czego szanowna pani się napije? – zapytał uszczypliwie, gdy weszła do pokoju i powiesiła na oparciu krzesła torebkę. – Kawy, a może herbatki z mleczkiem?
– Salve! – odpowiedziała. – Jeśli już tak bardzo chcesz mi się przypodobać, to zrób mi mocnej kawy.