– Napisaliście, że odnalazła się przybrana córeczka krawca – rzucił, wstając od stolika.
– To artykuł de Brie.
– Skąd wiedziała, że wyekspediowali ją w zaświaty w drewnianej walizce?
– Wilga nie pisze zza biurka, zawsze sprawdza źródło.
– Świetnie. Nie wiesz przypadkiem, kto to są ci „oni”? I dlaczego wybrali na docelową stację Gródek, a nie stolicę?
– Myślałem, że ty mi powiesz.
– Nie łap mnie za słówka, bardzo proszę – sarknął grubas niespodziewanie i ściskając w spoconych dłoniach portfel, ruszył rozkołysanym krokiem do baru, wtedy, gdy podochocona artystyczna brać zanuciła w kącie na cały głos:
Trambal za trambalim,
Za trambalim trambal,
A za tym trambalim
Jeszcze jeden tram-bal.
Zięba odebrał resztę i wyszedł do czekającego na chodniku redaktora. Poczęstował go papierosem, a ten z kurtuazją przypalił mu swoim wysłużonym ronsonem.
Przecięli Łyczakowską i zeszli spacerkiem do Piekarskiej, omawiając przypadek małej Lei.
– Co się teraz dzieje z jej ciałem? – zapytał Stern, zaciągając się głęboko.
– Powiedziałeś „jej”, czy się przesłyszałem? – skontrował go Zięba. – Na razie jakieś zwłoki trafiły na kamienny stół do uniwersyteckiego zakładu medycyny sądowej. Kieruje nim mój znajomy. Nosi to samo nazwisko co komisarz z komendy miejskiej, na szczęście nie ma z nim nic wspólnego. To człowiek innego pokroju. Niestety, wyjechał na wykłady do Wiednia. Zastępuje go piekielnie zdolny asystent, Oskar Frycz. Ma wszystko to, co w tej pracy jest nieodzowne: opanowanie i dystans. Wróżę mu, że wysoko zajdzie. Oczywiście, kiedy dowiem się czegoś nowego, możesz na mnie liczyć – dopowiedział szybko, unikając spojrzenia redaktora.
Stern nie wierzył w zapewnienia Zięby, ale podziękował mu za dobre chęci. Za krzyżówką inspektor wyciągnął rękę na pożegnanie, uśmiechając się porozumiewawczo. Lubił redaktora, lecz nie na tyle, by powiedzieć mu, że od trzech tygodni cała lwowska policja postawiona jest na nogi, bo ze szpitala w Kulparkowie wydostał się na wolność wyjątkowo niebezpieczny pacjent. Przynajmniej nie w tym momencie.
– Musisz z nią poważnie porozmawiać – oznajmiła głośno Anna, wprowadzając Kasię za rękę do gabinetu. – Nie może straszyć Piotrusia. Ona już chodzi do drugiej klasy i wszystko rozumie, a dziecko...
– Kasiu, Piotruś jest za mały, więc go nie strasz! – powiedział Jakub automatycznie, nie odrywając oczu od gazety, za którą się skrył, by nie zdradził go zapach chmielu.
– Nie straszę. – Kasia wyrwała się Annie i natychmiast stanęła za ojcem. – Ja mu tylko powtórzyłam to, co powiedział na religii ksiądz Szczepan.
– A co powiedział?
– Żebyśmy nie łobuzowali, bo zbliża się koniec świata – odpowiedziała szczerze, spoglądając na wielki krzykliwy tytuł w „Kurierze”: KTO ZABIŁ MAŁĄ LEĘ?
– I ksiądz Szczepan nie podyktował wam dokładnej daty? – rzucił Jakub, składając gazetę i obracając się w stronę Anny z poważną miną.
– Przestań! Ty wszystko obracasz w idiotyczny żart – nie dała mu skończyć. – Mały niedawno miał katar. Wiesz doskonale, że takie bzdury mogą go tylko rozstroić i będzie sikał po nocach. Dobrze, że zasnął, ale cały się trząsł ze strachu.
– Posłuchajmy jej wyjaśnień – spokojnie zwrócił się do żony Jakub. Kasia zachęcona nabrała powietrza.
– Kiedy Szymon rzucił w Pawła kałamarzem... – zaczęła niezdecydowanie, patrząc raz na macochę, raz na ojca – to w klasie zrobił się straszny rejwach. Ksiądz Szczepan przeżegnał się i powiedział o siedmiu aniołach, co mieli siedem trąb – ciągnęła ze wzrokiem spuszczonym na dywan. – Ja tylko powiedziałam Piotrusiowi, że jak zatrąbił pierwszy anioł, to stał się grad kamieni i ogień zmieszany z ludzką krwią spadł na ziemię.
– Widzisz, ona powtarza tylko słowa księdza – powiedział Jakub, podchodząc do Anny.
– To święty Jan, Apokalipsa, rozdział ósmy – pochwaliła się wiedzą Kasia.
– Nie bierz mnie za ignorantkę – odpowiedziała Anna, wbijając w pasierbicę tępy wzrok.
– Przepraszam. – Jakub przytulił Annę i się uśmiechnął. – Kasia myślała o czymś innym, prawda?
– Z całej klasy tylko ja dostałam od księdza piątkę, bo przerysowałam ryngraf dziadka, ale Kryśce i Hance postawił czerwone cyngle i powiedział tak do słuchu, że wyszły z płaczem do ubikacji.
– Co powiedział i jakie cyngle? – zapytała Anna z niepokojem w głosie.
– No, opisał mękę Pańską. Cierpienia Jezusa Chrystusa, gdy szedł na krzyż i odpadało mu kawałkami ciało, jak go Rzymianie flagellum z ołowiem biczowali...
– Chryste, przestań już o tym mówić! Błagam cię, przestań, kochanie! – krzyknęła Anna, zatykając uszy.
Kasia stała przez chwilę z opuszczonymi rękami jak szmaciana lalka. Nie mogła uwierzyć, że macocha podeszła do niej, by ją przytulić.
Wtorek, 28 marca 1939
Poranna mżawka zamieniła się w rzęsisty deszcz, gdy Stern wszedł o jedenastej do redakcji. Redaktor strzepnął parasol i postawił go na końcu korytarza, przy innych obciekających parasolach. Ciągle ten deszcz, miał już go serdecznie dosyć.
Rozeźlony powiesił kapelusz i płaszcz na wieszaku. Potem zdjął kamaszki i włożył półbuty na zmianę, czekające na tę niecodzienną okazję w szafie. Trzymał pod pachą teczkę z zeszytem, po który miał się zgłosić goniec od inspektora.
Zziębnięty nastawił wodę na kawę i, jak poprzedniego dnia, zaczął analizować swój dziwny sen. Śnił mu się nad ranem tłusty szczur, który schował się w jego piwniczce za przetworami. Uzbrojony w żelazną łapkę do wyciągania gwoździ i latarkę Jakub dopadł go w końcu i zakatrupił. Kiedy niósł go do śmietnika, martwy gryzoń wystawiał zęby z krwawiących dziąseł, jakby wciąż chciał go ugryźć. Co oznaczał ten sen? Był ostrzeżeniem? Przed kim lub przed czym? Przed fałszywym przyjacielem? Pomyślał, że ktoś w jego otoczeniu knuje, a może sam wobec siebie nie jest uczciwy?
Kwadrans na dwunastą pojawiła się Wilga i wybawiła go od ryzykownych dociekań sennych. Jej głowę dekorowała śliczna biała czapeczka, a elegancki granatowy żakiet podkreślał zgrabną figurę. Prezentowała się nieziemsko, lecz widząc zaczepne spojrzenie Kuby, pokiwała mu ostrzegawczo palcem i od razu wróciła do najważniejszego tematu: zniknięcia Lei.
Stern przypomniał sobie, że widział w pracowni krawieckiej kilka drewnianych walizek, w których przynoszono materiały. Były tak wielkie, że z łatwością pomieściłyby dziecko.
– Krawiec niedosłyszał, więc drzwi zostawiał otwarte i każdy pod jego nieobecność mógł wejść i którąś wynieść – objaśnił.
Nie potrafili jednak wytłumaczyć, w jakim celu ciało dziewczynki zostało wysłane pociągiem aż do Gródka. Zastanawiali się nad tym, gdy do pokoju zajrzała Kazia i oznajmiła, że Manio chce ich natychmiast widzieć.
Wiadomość nie wróżyła nic dobrego. Szli za sekretarką jak na ścięcie. Tym razem naczelny nie zaproponował im kawy ani cukiereczków, lecz rzucił na stół konkurencyjny „Dziennik Polski”, organ Związku Młodych Narodowców z kroniką kryminalną.
– Jesteśmy niepotrzebni – zaczął Mańkiewicz – bo dziennikarze z naszej gazety uznali, że wszystko wiedzą lepiej. I nie mają bladego pojęcia, że to, w czym tak ochoczo uczestniczą, to bezczelna prowokacja! Sztuczka, haczyk, wybieg! – grzmiał. – Nie ma ciała i nikt nie zginął! Staliśmy się pośmiewiskiem! – Huknął pięścią w stół. – Odebrałem telefon z policji. W sekcji uczestniczył lekarz sądowy i sędzia śledczy. W walizce znalezionej na dworcu w Gródku były królicze zwłoki. Nie wiem, czy rozumiecie powagę sprawy. Każą nam ten artykuł odszczekać! Ktoś za to zapłaci, ale nie ja! Pluszowy miś i poszatkowane królicze zwłoki. Skarpetka, sukienka i królicza tuszka, zezwłok, który można kupić na placu Krakowskim za kilkadziesiąt groszy.