Jakub nie słuchał słownej galopady Mańkiewicza. Widział, jak Wilga robi się purpurowa na twarzy i spuszcza wzrok pod stół.
– Inni jakoś potrafią. Może się więcej starają? – Otworzył im przed nosem informację o ucieczce z Kulparkowa niebezpiecznego przestępcy. – Jeśli wam to ułatwi zadanie, zawrzyjcie pakt z samym diabłem, tylko błagam, byście mnie nie oszukiwali. Jeszcze trochę, a na tym biurku będzie leżało „Diło”, „Morgen”, „Wiek Nowy”, „Gazeta Lwowska” i redagowana przez Heschelesa „Chwila”.
Po pięciu minutach naczelny podziękował im za odwiedziny i dał na drogę egzemplarz „Dziennika”, by go sobie gruntownie przestudiowali.
W sekretariacie de Brie zgarnęła plik depesz ze swojej przegródki i jak niepyszna poszła za Sternem.
– Tak chyba wygląda koniec świata! – powiedziała do zaskoczonego kolegi. – Poczęstuj mnie papierosem.
Jakub podsunął jej paczkę triumfów i wdusił przycisk ronsona. De Brie zaciągnęła się łapczywie i zamknęła oczy. Siedziała przybita, nie chcąc oglądać podłego świata. Ile batów jeszcze miała otrzymać, by oprzytomnieć? Woda w czajniku dawno wystygła, lecz żadne nie ruszyło się, by zrobić kawę.
Stern nie miał wątpliwości: de Brie była ugotowana! Redaktor z „Dziennika” wytknął jej fantazję i nieuctwo. „Obrończyni Żydów, uwikłana w matactwa”. Tekst kończył „paragraf aryjski”, jaki należałoby wprowadzić na lwowskich uczelniach.
Jakub próbował ją pocieszyć. Przyznał, że wiele razy przygotowywał na obiad królika. I zawsze, gdy po obdarciu ze skóry porcjował go nożem, bladoróżowe mięso na udach i klatka piersiowa przypominały mu kończyny noworodka.
Nagle odezwał się telefon i de Brie nie musiała już słuchać chorych wyjaśnień kolegi.
– Witam. Akurat jest przy mnie. Tak, zaraz go poproszę. – Zakryła słuchawkę dłonią i wypuściła dym pod sufit. – Dzwoni pan Mosze Halewi.
– Jest sukces. – Stern usłyszał w słuchawce znajome popiskiwanie.
– Jaki?
– By nie zapeszyć, tfu, tfu, mamy, panie redaktorze, nową podejrzaną.
– Co to za jedna? – Jakub sięgnął po notes.
– Spokojnie, zaraz pan się wszystkiego po kolei dowiesz. Panna, przed trzydziestką, podobno bardzo ładna. Mamusia żywi się czarnym chlebem na Brygidkach, a jej córeczka ochoczo przejmuje po niej profesję.
– Jaką profesję? – Stern spojrzał na Wilgę, która, chcąc nie chcąc, przysłuchiwała się rozmowie.
– Nie taką „fe”, o jakiej pan teraz myślisz – powiedział Mosze rozradowany. – Czy pamiętasz pan, panie redaktorze, aferę sprzed kilkunastu lat? – dodał, zawieszając głos.
– Jaką aferę?
– No, z aniołkami. Wtedy krążyła fama, że w naszym mieście kwitnie pokątna produkcja aniołków.
– Gipsowe figurki na nagrobki?
– To nie był dobry szmonces! Przykro mi myśleć i jeszcze przykrzej mówić, że akurat pan, redaktor ze sławnej kroniki kryminalnej, tego nie wiesz.
– Uczysz pan księdza pacierza, panie Halewi? – rzucił Stern do słuchawki rozeźlony. – Co to ma wspólnego z naszą sprawą?
– Ma, i to bardzo dużo! Dziewczynki na podwórku słyszały, jak Lille groził przybranej córeczce, że odda ją do... – Halewi chrząknął nerwowo.
– Gdzie?
Rozmówca nie odpowiedział.
– Panie Halewi. – Stern szybko zmienił temat. – Interesuje mnie pacjent, który zbiegł niedawno z Kulparkowa. Kto to jest Charewicz? Czy mówi panu coś to nazwisko?
W słuchawce zaległa cisza, a potem odezwał się irytujący sygnał. Jakub stuknął palcem w widełki. Bez efektu. Czekając, aż rozmówca znowu wykręci jego numer, powtórzył szybko treść rozmowy Wildze, lecz ta przyjęła jego relację z rezerwą.
Dokładnie w tym momencie pojawił się wysłannik inspektora Zięby. Policyjny technik, przezywany ze względu na wzrost Tomciem Paluchem, głośno wyrecytował powitalną formułkę. Potem schował zeszyt krawca do teczki, spojrzał uważnie na dziennikarkę i zbiegł po schodach, stukając podkutymi buciorami.
– Co to za wścibski kurdupel? – zapytała, plując w dłoń tytoniowym wiórkiem.
– Wysłannik Zięby. Technik śledczy. Specjalista od gnijących ciał i linii papilarnych. Geniusz z komendy wojewódzkiej, co zamiast przyrodzenia nosi w rozporku pędzel z marabuta.
– Przestań się mądrzyć – napomniała go. – Widziałeś, jak mi się przyglądał? Boże, teraz każdy może mi napluć w twarz!
– Zdawało ci się.
– Na kilometr śmierdzi handlem wymiennym. – Nie ustępowała. – Chyba się nie mylę?
– Powiedzmy, że...
– Jaką sprzedał ci informację?
– O sekcji – odpowiedział, jak mógł spokojnie. – Przyznał, że jakieś ciało trafiło na kamienny stół do zakładu medycyny sądowej, no, ale obecnie, gdy zespół profesora Popielskiego zbadał dokładnie zwłoki...
– Przestań! – wzburzona rzuciła w Sterna gazetą, lecz ten w porę się uchylił. – Tak, dałam się nabrać! Od dwóch tygodni męczył mnie telefonami szef kroniki kryminalnej z „Dziennika Polskiego”, Wiktor Leski. Mówił, że widzi mnie w swoim zespole. Pamiętasz wczorajszy telefon? Podniosłeś słuchawkę, ale ja nie mam już ochoty na rozmowę z tym typem.
– I biedny Manio jeszcze o tym nie wie? – Stern zagwizdał z przejęciem.
– Nie gwiżdż, bo przywołasz diabła – żachnęła się. Jakub obszedł jej biurko, pochylając się nad nią jak kat.
– Co teraz zamierzasz?
– Wybieram kamienny stół w prosektorium – odcięła się mu, przyduszając papierosa w popielniczce – bo strasznie cię, skurczybyku, lubię!
– A ja zaczynam od Hillela – odpowiedział z poczuciem ulgi – bo to właśnie on polecił mi krawca. Potem odszukam pierwszego z listy, a kiedy go już zobaczę, zadam mu kilka kłopotliwych pytań.
Gdy Stern wyszedł, Wilga położyła na biurku plik notek i depesz z sekretariatu. Przeczytała pierwszą i po minucie zamieniła ją na krótką wiadomość: „Krwawe starcie na uniwersytecie. Między Młodzieżą Wszechpolską i ludowcami wywiązała się bójka. Tym razem poszło o plakat – Pierwszy dzień bez Żydów. Ludowiec trafił do szpitala z naderwanym uchem, a dwóm wszechpolakom nałożono w szpitalu gips na połamane kończyny”.
Takie same czary odprawiła przy drugiej depeszy. Opisała pikietę lwowskich prostytutek na rynku pod ratuszem. Dodała, że damy do towarzystwa na widok policyjnych pał, miast rzucić się do ucieczki, zrzuciły szatki. Przy trzeciej zaś zatrzymała się na dłużej. I przestała się uśmiechać.
„Zwłoki noworodka w jednym z kubłów na śmieci znalazł we wtorek mieszkaniec kamienicy przy ul. Piekarskiej 44. Zmasakrowane ciało uniemożliwia identyfikację. Ustalono jedynie, że ofiarą był chłopczyk, owinięty czarnym różańcem. Posesja, na której dokonano makabrycznego odkrycia, należy do znanego w mieście filantropa, który ze względu na zasługi chce pozostać anonimowy. Wejście na realność było przez całą noc dostępne, bo dozorca zamroczył się alkoholem. Nie wiadomo, jak doszło do tragedii i kim była wyrodna matka. Decydująca dla oceny będzie sekcja zwłok. Policja prosi P.T. Czytelników o informacje, zapewniając przy tym całkowitą dyskrecję”.
Podpisała notki i zaniosła je do Kazi, a potem ruszyła na stancję przy św. Jacka, do pani Adelajdy, by wyżalić się Mirandzie, swej syjamskiej kotce, na ludzką niegodziwość.
Targały nią wyrzuty, lecz kiedy weszła na lwowskie korso, wchłonął ją kolorowy tłum spacerujący Akademicką. Rzuciła okiem na wystawy jubilerskie i eleganckie kapelusze Korzeniowskiej. Zobaczyła rakiety tenisowe w sklepie Kuchara i przypomniała sobie, że niedawno chodziła na korty. Teraz zgnuśniała. Nie miała żadnej partnerki ani partnera do gry. Pocieszyła się, że mogłaby się zmierzyć z Okularnikiem z działu sportowego, lecz ten ostatnio z jakiegoś powodu jej unikał.