Po wizycie u adwokata szczawiowa z jajkiem nie smakowała mu, a chleb kulikowski rósł mu gulą w gardle. Przypomniał sobie zdjęcia, które niedawno wywołał w redakcyjnej ciemni, i zaczynał rozumieć słowa Samuela, że Lille mógł świadczyć Balowi różne usługi.
– A więc twój Izaak Hillel wrócił? – zapytała Anna z niedowierzaniem, odkładając na bok „Dziennik Polski” z wielkim tytułem: HEMOS PASADO – PRZESZLIŚMY, o zajęciu Madrytu przez generała Franco. – Po co? Przecież w Palestynie budują raj.
Jakub milczał, zatopiony w swoich myślach. Sto razy wolałby, żeby akurat w tym dniu Anna czytała jakieś kobiece pisemko, a nie finansowała bezczelną konkurencję.
– Chyba uwierzył w swoją misję – wydusił w końcu i spojrzał wyczekująco.
– Szaleniec! Oni wszyscy są szaleńcami.
Po wizycie u Samuela nie miał najmniejszej ochoty na dyskusję. Odstawił talerz i odłożył łyżkę.
– Jakaś epidemia, ojciec i syn zwariowali. – Pogłaskała go po głowie, ale odtrącił jej rękę. – Zostawili na pastwę losu żonę i matkę, bo zajęli się misją naprawiania żydowskiego świata! – krzyknęła.
Jakub nie podejmował tematu.
– A co u twojej przyjaciółki? – zmieniła wątek, wyraźnie szukając zaczepki.
– Jakiej?
– Nie udawaj. Południowa uroda, czarne kręcone włosy – kpiła. – Ciemny żakiet i klasyczne czółenka. Nie możesz się wyprzeć, to są twoje słowa o de Brie!
– W pracy nie ma przyjaciół ani sentymentów.
– Proste, męskie tłumaczenie. Nie myśl, że się tak łatwo, Kuba, wykpisz. – Wyszła, ciskając wzrokiem błyskawice.
Leżał na boku, próbując znaleźć w gnieździe wygodną pozycję. Zawinął jedno skrzydło, jakby okrył się ciepłym kocem, drugie podłożył pod łeb niczym miękką poduszkę. Zaczął skubać dziobem zmierzwione lotki, patrząc z niepokojem w stronę lasu, za którym przed kilkoma dniami znikła samica.
Środa, 29 marca 1939
O pierwszej po południu Stern i de Brie stawili się na konferencji prasowej w budynku komendy wojewódzkiej, przy Leona Sapiehy 1. W salce na pierwszym piętrze pokazali się także żurnaliści z Przemyśla, Lublina, a nawet ze stolicy. Policyjna ceremonia miała ten sam przebieg co zwykle. Za stołem nakrytym zielonym suknem siadł rzecznik prasowy, przy nim Zięba, a obok niego filigranowa protokolantka w obcisłym, wiśniowym żakiecie. Stern miał ochotę na tę protokolantkę. Zauroczyła go kiedyś szelmowskim uśmiechem i delikatnym meszkiem na górnej wardze. Nie był wyjątkiem w tej sali. Zauważył, że większość dziennikarzy wodzi wzrokiem za okrągłym tyłeczkiem blondynki. Wilga wyczuła jego zainteresowanie, bo szturchnęła go łokciem pod żebra. Jakub chrząknął, poprawił się na krześle i wyjął z kieszeni pióro i notes.
Zięba przywitał zebranych oficjalnie, po czym oddał głos rzecznikowi, bezpłciowemu facetowi w grubych rogowych okularach, przez które ten zdawał się widzieć tylko własne myśli.
– Z zakładu w Kulparkowie zbiegł niedawno niebezpieczny przestępca – odczytał rzecznik, ryjąc nosem w kartce. – Z ostatnich ustaleń wynika, że może być uzbrojony. To wyjątkowa sytuacja i dlatego w mieście wystawiono dodatkowe patrole po cywilnemu. Należy sądzić, że to właśnie on uwikłany jest w porwanie małej żydowskiej dziewczynki, Lei. Mógł jej podarować misia, przebrany za robotnika albo tragarza z ekipy od przeprowadzek. Trwa intensywne śledztwo. Przepytywani są świadkowie. Badane są ślady. Zbieg jest groźnym recydywistą, nie muszę dodawać, że państwa postawa może wpłynąć na poprawę poczucia bezpieczeństwa w mieście. Jest kwestią godzin, najwyżej dni, że...
– Poprawa poczucia bezpieczeństwa? – przerwał z perfidią w głosie młody redaktor z Przemyśla. – Kiedy policja ujmie zbiega? Proszę podać dzień i godzinę.
– A może jeszcze miejsce? – huknął Zięba i spojrzał łagodnie na speszoną protokolantkę.
– Dlaczego niektóre redakcje otrzymały przywilej wcześniejszej informacji? – rzuciła znad notatek dziennikarka z żydowskiej „Chwili”.
– Nikogo nie faworyzujemy. Współpraca z panem Henrykiem Heschelesem była i jest dla komendy wojewódzkiej zaszczytem – powiedział z grobową miną rzecznik.
Odpowiedział mu gromki śmiech zebranych.
– Po co robić badania, kiedy już wiadomo, kto jest sprawcą? – zapytał szczuplutki blondynek w garniturze w kratkę, z ukraińskiego „Diła”.
– Śledztwo jest na takim etapie, że nie możemy państwa informować o wszystkich szczegółach – wyrecytował swoją starą formułkę rzecznik, patrząc gdzieś nad głowami zebranych. – Bardzo proszę o następne pytanie.
Kolejne pytanie wywołało tę samą formułkę, podobnie jak następne (dziennikarki z Krakowa). Zabawa w kotka i myszkę skończyła się po kwadransie.
Aspirantka rozdała dziennikarzom zdjęcia poszukiwanego oraz list gończy, prosząc o zamieszczenie go na łamach gazet. Policyjna trójca wyszła, a Stern został z papierem, z którego gapiła się na niego zarozumiała męska gęba.
„List gończy nr L212/39. Prokurator przy Sądzie Okręgowym we Lwowie poszukuje zbiegłego Wiesława Charewicza, syna Adama i Heleny, lat 49, oskarżonego z art. 79 kodeksu karnego. Rysopis zbiegłego: Wysoki, barczysty, regularne rysy, blondyn, uczesany z przedziałkiem, twarz golona, nos prosty, mocne łuki brwiowe, delikatne usta, nosi się z pańska, z krawatem, barwa oczu ciemna. Ostatnie miejsce pobytu – szpital w Kulparkowie.
Może poruszać się motocyklem. Osoby, którym wiadome jest miejsce zamieszkania zbiegłego, winny wskazać je niezwłocznie prokuratorowi przy Sądzie Okręgowym we Lwowie, Rutowskiego 13. Lwów, dnia 28 marca 1939 r.”.
– Cała ta konferencja to jakiś ponury żart! – De Brie nie kryła wściekłości. – Policja wyraźnie coś kręci, zamiast powiedzieć dokładnie, kim był Charewicz i skąd pochodzi.
– Podobno z Kulparkowa – powiedział Jakub kpiąco, wręczając kartkę Wildze. – Artykuł siedemdziesiąty dziewiąty kodeksu karnego mówi, że jeżeli pozostawanie sprawcy na wolności grozi niebezpieczeństwem porządkowi prawnemu, „sąd zarządza jego umieszczenie w zamkniętym zakładzie dla psychicznie chorych albo w innym zakładzie leczniczym” – pochwalił się znajomością prawa.
Wilga sarknęła i oddaliła się, unikając napastliwych spojrzeń dziennikarzy.
Nie zaszła daleko. Napuszony inspektor Andrzej Zięba zablokował jej drogę przy schodach, na końcu korytarza. Głowa zlewała mu się z szyją, więc sylwetką przypominał de Brie prawdziwego samca zięby. Gdyby jeszcze odezwał się do niej melodyjną ptasią frazą: „czekaj, czekaj, coś zrobiła, a widzisz?”, a nie po chamsku, zachrypniętym głosem groził jej, może nie wdawałaby się z nim w pyskówkę.
– Na panią też znajdzie się paragraf – rzucił rozeźlony.
– Kim pan jest? – odpowiedziała tak samo bezczelnie.
– Niech pani przestanie udawać. – Wlepił w nią przekrwione oczy.
– Nie udaję, wracam z jakiejś bzdurnej komedii z panem w roli głównej!
Wilga wyszła, Stern chciał prześlizgnąć się za nią, lecz inspektor chwycił go za ramię.
– Musimy, Kuba, pogadać na osobności. Teraz!
– O czym? Myślałem, że wczoraj wszystko sobie powiedzieliśmy.
Zięba podprowadził Sterna do końca korytarza. Weszli do niewielkiego pokoiku. Inspektor zachowywał się tak, jakby ktoś mógł ich śledzić.
– Chociażby o naszym wspólnym znajomym, któremu wczoraj ktoś chciał pomóc zejść z tego świata.
– To nie moja specjalność – odparł Stern z zabawną nutą w głosie.
– Ani moja – zripostował gliniarz.
– Co ja mam z tym wspólnego?
– Tak się głupio składa, że nasz znajomy chował w kieszeni twoją wizytówkę. Inspektor podsunął redaktorowi karteczkę z numerem telefonu i adresem redakcji.