Выбрать главу

Znowu lunął deszcz i dwa razy zagrzmiało. Stare, zaniedbane domy przeglądały się w połyskującym bruku. Redaktor wszedł do klatki schodowej i się otrząsnął. Tam czekała na niego niespodzianka. Zza szaflika wypełnionego brudną bielizną rzucił się mu do nogawki czarny kundel. Jakub cofnął się pod ścianę i poczęstował go szpicem buta. Bydlę trafione precyzyjnie pod żebra uderzyło łbem o drewniany kocioł, zaskowytało i przepadło w piwnicy.

Redaktor odetchnął z ulgą i ruszył po schodach, trzymając się wyślizganej poręczy.

Na półpiętrze poczuł zniewalający zapach gotowanego obiadu, aż pociekła mu ślinka. Próbował zgadnąć, jaka potrawa wydziela tak ponętną woń. Stawiał na kaczkę z jabłkami, lecz mógł to być także złocisty kurczak, doprawiony rodzynkami i miodem. Przełykając ślinę, dotarł na drugie piętro. Chwycił za klamkę przymocowaną do zgniłozielonych drzwi, za którymi znajdowała się pracownia krawiecka Aarona Lillego, nazywanego Szczęściarzem.

Najwidoczniej stary krawiec musiał na chwilę gdzieś wyjść, bo głośne dzień dobry Sterna pozostało bez odpowiedzi. Słychać było tylko odgłos padających na szybę kropli i tykanie ściennego zegara, przypominające miarowy stukot końskich kopyt.

Pomieszczenie, do którego wszedł, tonęło w półmroku. Ciężkie żelazko stało na prasowalnicy obok zwiniętego centymetra i kredy krawieckiej, przypominającej dziecinne mydełko.

Jakub powiesił kapelusz na wieszaku i kaszlnął znacząco. W poszukiwaniu mistrza zajrzał za rozciągniętą na sznurze zasłonę. Potem skierował wzrok na drewniany manekin, na którym wisiał jego nowiutki garnitur. Był to klasyczny dwurzędowy model. Czarny, z zapięciem na dwa guziki z bawolego rogu i z klapami w szpic. Z rozcięciami z tyłu, by angielska tkanina miękko układała się na plecach i pośladkach. Lille objaśnił, że właśnie ten krój znakomicie wyszczupli sylwetkę, a jednocześnie sprawi, że szanowny redaktor Stern poczuje się komfortowo jak jeszcze nigdy w swoim życiu.

Podszedł do garnituru i z czułością pogładził poły marynarki. Wyjął z kieszonki karteczkę z nazwiskiem, datą i godziną odbioru. Włożył ją z powrotem i schylił się po wielkie nożyce krawieckie, które leżały na podłodze pod drewnianą stopą. Zrobił nimi w powietrzu efektowne „ciach-ciach” i odłożył je na blat maszyny Singer, z której zwisała na podłogę bordowa kamizelka z czarną podszewką.

Nagle w pomieszczeniu rozległ się ohydny dźwięk. Do pracowni wpadła przebudzona z zimowego snu wielka mucha, która siadła na parapecie, wydając drażniące, niskie tony. Wyraźnie się ożywiła na widok niespodziewanego gościa. Raz po raz wzlatywała po szybie, w którą uderzały krople deszczu. Stern zamachnął się zwiniętą gazetą, zmuszając owada do ucieczki.

Zatrzymał się na moment przy oknie wychodzącym na podwórko. Obserwował z góry przeprowadzkę. Kilku mężczyzn wynosiło meble z piwnicy i układało na wozie. Załadunek mimo deszczu postępował szybko. Pod wielką ceratą znikła szafa, potem dywan, fotel, biblioteczka, kredens, a na końcu ręczny magiel.

Jakub obrócił się. Z prawej strony dojrzał składzik, w którym Lille trzymał materiały, igły, nici i guziki, a także walizki, w których dostarczane były nowe płótna. Wsadził tam głowę, ale i tym razem instynkt go zawiódł. Zostawał ostatni pokoik z okrągłym oknem, pełniący funkcję magazynu, w którym krawiec chował przygotowane do przymiarki spodnie, marynarki i kamizelki. Wstrętna czarna mucha odgadła jego myśli i z bzykiem wpadła przez uchylone drzwi do środka. Stern uniósł gazetę i ruszył za nią w pogoń. Rozgorączkowany złapał za klamkę,  pociągnął drzwi, a widok, który zobaczył, omal nie zwalił go z nóg.

W niewielkim pomieszczeniu pod sufitem dyndał na pętli z krawata Aaron Lille, zwany Szczęściarzem. Pętla była uwiązana do stalowego haka, który służył zapewne kiedyś do mocowania lampy naftowej ze szklaną umbrą. W swojej karierze dziennikarskiej Stern widział już wielu wisielców. Ten zapewniał go, że nie musi się śpieszyć.

Głowa krawca była przechylona na bok, a poskręcane pejsy zwisały przy grubych, mięsistych uszach jak opite krwią pijawki. I właśnie na jednej pijawce przysiadła przebrzydła mucha. Stern całą siłą woli powstrzymał się, by nie pacnąć jej gazetą. Kiedy zamachnął się w powietrzu, owad nieśpiesznie odleciał na szybę i zaczął na niej swój nerwowy taniec.

Jakub rzucił okiem na twarz krawca. Spomiędzy poczerniałych zębów sterczał zwinięty w rulon język. Szczęściarz na bank nie żył i nie można już było mu pomóc. Stern pluł sobie w brodę. Może nie doszłoby do tej paskudnej tragedii, gdyby przyszedł o czasie, a nie cyzelował artykuł o martwym noworodku.

Rozejrzał się nerwowo. Pod stopami denata dostrzegł poduszeczkę ze szpilkami i owalną drewnianą ramkę. Zdjęcie pod szkłem przedstawiało dziewczynkę z warkoczykami, tę samą, którą widział dwa dni wcześniej przed sklepem Baczewskiego.

Podniósł fotkę i odruchowo schował do kieszeni, a potem szybko przestawił krzesło, by odwiesić krawca z pętli. Podciągnął wisielca do góry; poczuł smród chiry i przetrawionego czosnku. Nie przypuszczał, że stary Lille może być aż tak ciężki. Uniósł go ledwie kilka centymetrów, próbując odhaczyć z pętli, gdy krawiec niespodziewanie wysunął mu się z rąk. Suchy język i włosy z posiwiałej brody połaskotały Jakuba po szyi. Oswobodzone zwłoki zaczęły się bujać jak wielkie wahadło: od drewnianego wieszaka, na którym wisiał rząd spodni, aż do otwartych drzwi.

Stern zeskoczył twardo na podłogę i przyniósł z sąsiedniego pokoju wielkie nożyce krawieckie. Wpierw przytrzymał ciało, a kiedy przestało się wreszcie huśtać, wszedł na krzesło, by przeciąć zadzierzgnięty na szyi krawat. Dokładnie wtedy, gdy włożył palce w stalowe otwory nożyc, poczuł na sobie czyjś wzrok. Obrócił się.

W głębi pokoju przy parawanie stała ruda dziewczynka w szarej, pogniecionej sukience. Trzymała talerzyk z połówką chałki i garnuszek. Ich spojrzenia na ułamek sekundy się spotkały. Jakub uśmiechnął się przyjacielsko, lecz dziewczynka rzuciła się do ucieczki, gubiąc talerzyk z bułką i wylewając mleko z kubka.

Z nożycami w garści dziennikarz skoczył z krzesła. Chciał pobiec za małą, by wyjaśnić całe nieporozumienie, lecz na jego drodze niespodziewanie wyrósł rudy osiłek w wyszmelcowanym podkoszulku. Dryblas bez pytania wyrwał mu nożyce i z całej siły wyrżnął go pięścią w szczękę. Dla pewności poprawił kolanem w krocze, tak że Stern potoczył się pod ścianę, omal nie tracąc przytomności.

Świdrujący ból jąder odebrał mu na chwilę oddech. Stern spróbował się obrócić, lecz osiłek perfidnie wykręcił mu rękę.

– Szoruj, Rewka, po Mosze. Niech leci po policaja. No, nie gap si tak! – wycharczał.

– Widziałam, tate, jak się ten podlec skradał – odpowiedziała mała i wybiegła.

– To pomyłka. Ja tylko przyszedłem po garnitur – wybełkotał Stern. – Mogę to łatwo udowodnić.

Po małej nie było śladu, za to za plecami Sterna osiłek wciąż sapał i wyzywał go od morderców. Co raz uderzał go w kark, tak że Jakub omal nie trafił nosem w poduszeczkę nadzianą szpilkami. Kiedy wydawało się, że uścisk słabnie, przeraźliwy ból w nadgarstku uświadamiał mu, że myśl o ucieczce jest czystym szaleństwem.

Wkrótce z klatki schodowej doleciały czyjeś głosy i zadudniły drewniane schody.

– To ten ohydny goj! – oznajmił dziewczęcy głos. – To on trzymał wujka Aarona pod pachy. O tak trzymał, patrzcie, o tak! – popiskiwała, demonstrując chwyt Sterna.

– Boże Abrahama, Boże Izaaka, tyle nieszczęścia w jednym domu – ktoś zaczął się głośno modlić.