Выбрать главу

Franz Kinzel, Mykoła Pronobis, Wiktor Żeleźnik i Sylwester Bal. Stern przeciągnął poziomą kreskę w notesie. Zostawiając Franza Kinzla, przy którym nie było adresu, na później.

Kim jest ów Mykoła Pronobis z ulicy Wniebowstąpienia? I czy ma zakłócać mu spokój tylko dlatego, że w zeszycie Lillego brakuje jednej głupiej kartki? Ile ma lat, co robi i dlaczego chciał obstalować sobie elegancki garnitur akurat u Szczęściarza? Czy znał Lillego wcześniej i czy widział jego córeczkę? Czy był na pogrzebie? A jeśli nie, to dlaczego? Zawsze mógłby udać, że kogoś szuka. Sto razy korzystał z przebrania, próbując wycyganić potrzebne informacje. Był listonoszem, dostawcą pieczywa, parę razy podawał się za elektryka i gazownika. Udawał też naiwniaka z prowincji. Z nabazgraną kartką szedł do delikwenta, mówiąc, że poszukuje jakiegoś bardzo ważnego urzędu.

Ulica Wniebowstąpienia ciągnęła się aż na Zniesienie, za torami kolejowymi do Łucka. Znajdowała się tam fabryka ultramaryny. Kiedyś pojechali tam z ojcem i bratem Edkiem na wycieczkę rowerową, lecz tak dawno, że nie pamiętał już dokładnie kiedy.

Dochodziła czwarta po południu, gdy Stern wsiadł na rower i ze swego domu na Pohulance popedałował na Zniesienie. Jazda krętymi i stromymi ulicami zajęła mu niecały kwadrans. Zziajany dotarł pod ceglaną jednopiętrową kamienicę, przypominającą zabudowania folwarczne. Dalej, w odległości dwustu kroków widniały budynki fabryki ultramaryny, za którą kończyło się miasto.

Zatrzymał się na zjeździe. Wyjął pompkę, sprawdził wentyle i uzupełnił powietrze w dętkach. Uważnie przyjrzał się okolicy. Za drewnianym płotem, niedaleko szutrowej drogi siedząca na taborecie kobieta tarła ziemniaki do miski. Kilka kroków od niej mężczyzna o atletycznej budowie trzymał nad głową sztangę. Miał na sobie szary, wyszmelcowany podkoszulek i czarne spodnie na szelkach. Kibicowała mu gromadka dorosłych i dzieci. Sędzią był chudy jegomość ze ściereczką na szyi, który trzymał w prawej ręce zegarek na łańcuszku. Siłacz podnosił i opuszczał wielką sztangę, a kibice głośno i chóralnie odliczali. Gdy doliczyli do stu pięćdziesięciu czterech, sędzia krzyknął „stop”. Wtedy zawodnik rzucił sztangę na ziemię, podniósł triumfalnie ręce i zaczął biegać wokół placyku.

Stern pogratulował mistrzowi doskonałego wyniku i niby przypadkiem zapytał o Mykołę Pronobisa.

– Spóźnił si pan – odparł atleta, łapiąc powietrze jak ryba.

– Jeśli trzeba, mogę przyjechać jutro.

– Ani jutro, ani pojutrze. To pan nic ni wi?

– O czym?

– O wypadku. Pan inżenier uległ rano wypadkowi w fabryce – powiedział, zakładając kciuki za szelki.

– Jak się teraz czuje?

– A jak ma si czuć nieboszczyk? – Posłał spojrzenie do nieba.

– Niekomfortowo.

– Właśni, gorzyj niż fatalni.

– Jak to się stało?

– Żona będzi lepij widzieć, ona tam od lat robi. Sabina, kochani! Tyn pan chcy widzieć, jak zginął nasz inżenier.

Kobieta w chustce przestała ucierać ziemniaki i wytarła nos łokciem.

– Wleciał do młyna.

– Do jakiego młyna?

– Co miele skały. Ludzi powiadali, że wpierw wciągnęło mu nogi, potem tułów, a na samym końcu wpadła głowa pana inżeniera. – Wrzuciła obranego ziemniaka do miski, aż chlupnęło. – Lykarz ni miał cu robić, tylku ksiondz.

– Chyba już nic ni czuł, jak ta głowa wtoczyła si do bębna, cu? – zapytał siłacz, patrząc na kobietę.

– W głowi rozum siedzi, to najdłużyj si tam czui.

– A syrce?

– Syrce, głupi, to całkim inna rzycz! – fuknęła rozgorączkowana i zabrała się ostro za tarkowanie.

Stern stał niezdecydowany. Wszystkie pytania, które sobie wcześniej ułożył, wydawały mu się nieważne. Mógłby zapytać o garnitur, ale teraz, gdy z człowieka została miazga, nawet najlepszy garnitur, uszyty w Paryżu, nie był mu potrzebny.

– A pan kto zacz? – dopytywał atleta, uśmiechając się szeroko. – Bo si pyta jak jaki posterunkowy.

– Dziennikarz z „Kuriera”.

– To chiba napisze, żym pobił rekord świata, cu? Fryzjer zaświadczy!

– Trzydzieścia kila, sto pińćdziesiunt cztyry razy w pińć minut i sidymnaście sekund! – odczytał fryzjer z kartki.

– Napiszę, obowiązkowo napiszę.

Stern wyciągnął notes, zanotował dane i dla fasonu zapytał atletę o nazwisko.

– Andrzej Kwiczoł. I nich doda, ży lat trzydziści pińć.

– A inżynier miał rodzinę? – rzucił Stern od niechcenia.

– Jakąś tam rodzinę miał, ale ni w mieści – odpowiedział Kwiczoł i zaraz dodał: – Ach te inże-niery, te inże-niery! Przed południem była tu prawdziwa policja i o wszystko si pytała. Czy ni miał wrogów, czy ktoś mu ni groził, jakby ktoś gu specjalnie w tyn młyn zepchnuł. Wchodzili do mieszkania i pstrykali zdjęcia, a potem na drzwiach kartki poprzyklejali i pieczątków nastawiali okrągłych. Obicali, ży zawiadomią, kiedy pogrzyb.

Stern podziękował za informację i już wsiadał na rower, gdy atleta, naprężając tors, dorzucił:

– Trochi to dziwne.

– Co dziwne?

– Trzy dni temu był tu ktoś i tak jak pan pytał o pana inżeniera.

– Jak wyglądał?

Siłacz uśmiechnął się, jakby zdradzał wielką tajemnicę.

– Na oczach miał gogle, a na baniaczku pilotkę. Trochę wyższy niż pan, ali tyż eligancki, tyli ży motocyklem przyjechał, a ni welocypedem.

– A pamięta pan markę?

– Wim, ży był czarny. A jaka marka? – zastanawiał się, drapiąc po głowie. – Moży Sokół albo Niemen, a moży Ardie?

Jakub podziękował Kwiczołowi za pomoc. Pożegnał się i popedałował ostro w stronę fabryki, lecz bojowo nastawiony stróż nie wpuścił go za bramę, grożąc policją i dyrekcją.

Nie śpiesząc się, objechał hale produkcyjne. Obejrzał zza płotu fabrykę ultramaryny. Wracał Polową, kierując się na Kajzerwald. Po prawej podziwiał wyniosłą bryłę kościoła, obstawioną drewnianymi rusztowaniami.

Kiedy znalazł się za sanatorium, coś go podkusiło, by na koniec dnia odwiedzić Hillela.

Trafił fatalnie. Adwokat był już nieźle wstawiony, a gdy zobaczył przyjaciela, nie zamierzał go wypuścić. Wciągnął go do salonu, posadził w fotelu i nalał bez pytania wódkę do kieliszka, wylewając połowę na dywan.

– Widzisz, synku, pan redaktor nie brzydzi się gościć w plugawych żydowskich progach – spojrzał na Izaaka mętnym wzrokiem.

– Tato, proszę!

– Co proszę, co proszę? Dobrze, że w końcu przyszedł. Chciałem z tym zarozumialcem już dawno na poważnie porozmawiać!

– O czym? – Jakub próbował obrócić słowa kolegi w żart, obracając w palcach mokry kieliszek.

– O czym? Jeszcze się pyta, spryciarz, o czym? – zabuczał adwokat. – Chcesz znać najświeższe wieści, które przyniósł z miasta mój kochany syn? No to posłuchaj.

– W parku Kilińskiego banda uczniów napadła na dwóch starozakonnych i tak ich stłukła, że odwieziono ich na pogotowie – powiedział Izaak, patrząc na Sterna.

– Dodaj, synu, że w klinice UJK pobito Żydów, którzy stawili się na badania lekarskie, a w okolicy politechniki studenci dali wpierdol kilkunastu pejsatym przechodniom.

– Tato?

– Co, tato? Co, tato? Mam mu tłumaczyć, że idzie ze swoją redakcyjną sziksą pod prąd? – Adwokat rzucił na stół najnowszy numer „Kuriera”, przyniesiony przez syna. – Wyjaśniać, że nie czas zajmować się jednym przebrzydłym żydowskim wisielcem? Zamiast pisać o zaginionej Lei, niech lepiej pisze, że na trybunie honorowej stoi Śmigły-Rydz i kawaleria w szyku paradnym pozdrawia genialnego wodza. Huraaaaa! Huraaaaa!