Выбрать главу

Samuel śmiał się dzikim śmiechem, paradując po salonie w ciemnozielonym jedwabnym szlafroku.

– Aj, ja, jaj! Ja się ciebie mocno dżiwię, panie Stern. Ja ciebie daję moje życiowe doświadczenie, a ty się jeszcze mocno zastanawiasz, czy jego ode mnie bracz? – zażydłaczył.

Jakub wypił wódkę i odstawił kieliszek na stół. Milczał. Chciał odpowiedzieć przyjacielowi, tak samo dowcipnie, że nie ma racji, lecz zabrakło mu słów.

 

Czwartek, 30 marca 1939

 

Rano uczepiła się go natrętna melodia. Kupił ja sy ancug nowy I do nowyj hulam baby, Co na rogu Kupernika Stoi cięgiem bez bucika.

A gdy golił się w łazience nad zlewem, przemówiła do niego z całą siłą idiotycznej perswazji kolejna zwrotka:

Rach, ciach, ciach

Babe w piach

I jasny anieli

Kogoś w morde szczeli.

Pod nieobecność Wilgi podśpiewywał ją jeszcze mimowolnie w redakcji, gdy zadzwonił telefon. Stern podniósł słuchawkę i przedstawił się grzecznie, lecz zamiast odpowiedzi usłyszał monotonny dźwięk kapania wody, jakby ktoś włożył słuchawkę do garnka w zlewie. A potem wyłowił uchem inny odgłos, jaki wydaje ostrze noża przeciągnięte po kamiennej osełce. Raptem wszystko ucichło. Denerwująca cisza trwała kilkanaście sekund, niczym muzyczna fermata, i nagle ze słuchawki wylały się inne dźwięki: zduszony charkot, jakby krzyk z zakneblowanych ust.

Zastanawiał się, kto zrobił mu ten dowcip. Konkurencja, a może pobudliwy czytelnik, któremu się naraził demaskatorskim tekstem? Nie miał czasu na czcze dywagacje. Zaplanował wypad na Pijarów i trudną rozmowę z Halewim. Właśnie szykował się do wyjścia, gdy dostrzegł w maszynie Wilgi zapisaną kartkę. Obszedł jej biurko, nachylił się i przeczytał.

„Noworodek w potoku. Jak donosi komenda miejska policji, na brzegu potoku Wuleckiego, pod torami prowadzącymi do Stanisławowa, odkryto przedwczoraj zwłoki noworodka płci żeńskiej, oplecione czarnym odpustowym różańcem. Wszystko wskazuje na dzieciobójstwo. Przeprowadzona sekcja wskazała, że przyczyną śmierci wcale nie było utonięcie. Biegli znaleźli na ciele szereg obrażeń. Trwa wyjaśnianie ich genezy. Zgon musiał nastąpić kilka dni przed odnalezieniem ciała. Prokuratura nie ujawnia okoliczności śmierci, jednak sądzi się, że matka dopuściła się swego odrażającego czynu zaraz po porodzie. Policja zwraca się za naszym pośrednictwem do P.T. Czytelników o wszelkie informacje, zapewniając pełną dyskrecję. (WdB)”.

Doszedł do Pijarów i stanął przed uniwersytecką kliniką lekarską. Przypomniał sobie, że rodzice Anny są absolwentami wydziału lekarskiego. Tu się poznali na jakichś ćwiczeniach. Teściowa była akuszerką, a teść lekarzem dziecięcym, i oboje przy każdych odwiedzinach z dumą podkreślali wieloletnie tradycje swojej Alma Mater.

Zamierzał od razu wejść na oddział chirurgiczny, jednak czujna pielęgniarka na izbie przyjęć zatrzymała go. Zapytał więc o zdrowie Mosze Halewiego.

– Nie mam prawa nikogo informować o jego zdrowiu, to specjalny pacjent! – zakomunikowała, blokując drogę korpulentnym ciałem.

Stern nie tracił tupetu. Uśmiechnął się do grubaski najpiękniej, jak umiał.

– Ja też, niestety, gdybym nawet chciał, nie mogę podać siostrze swoich danych. Zabraniają tego resortowe przepisy, lecz bardzo proszę o telefon do pana inspektora Zięby – zaczął Stern stanowczo i prędko podyktował pielęgniarce numer komendy wojewódzkiej, cały czas patrząc jej w oczy. Przećwiczył ten sposób wielokrotnie i zawsze z dobrym skutkiem. Tak było i tym razem. Siostra dyżurna przeprosiła go za podejrzliwość i podała numer sali, w której leżał Halewi, zaznaczając, by nie męczyć go długą rozmową, gdyż jest po operacji.

Doceniał troskę inspektora o to, by jego pacjent otoczony był fachową, całodobową opieką, a nie leżał w przepełnionym szpitalu żydowskim przy Rappaporta, zwanym wykańczalnią.

Wszedł po wypastowanych schodach na drugie piętro i cicho otworzył drzwi do izolatki. W niewielkim pomieszczeniu z widokiem na porośnięte bukami wzgórze leżał obrócony plecami do Sterna mężczyzna ubrany w pasiastą pidżamę. Na jego szafce pod oknem stały w wazonie świeże kwiaty, a w majolikowej menorze paliły się świece. Kto tak dbał o pacjenta? Chyba nie Zięba?

Stern schwycił metalowy taboret i postawił u wezgłowia pacjenta. Rozbudzony Mosze obrócił się niespokojnie i na widok redaktora uniósł się wolno na poduszce. Z obłędem w oku patrzył na gościa, który zdjął ramkę z metalowego oparcia i studiował zapis lekarski.

– Jedenaście godzin po operacji. Temperatura powoli spada, to bardzo dobry znak, panie Halewi – skomentował zapis w rubryczkach. – Będzie pan zdrowy jak ryba. Jeszcze nieraz zjemy czulent i wypijemy śliwowicę w pana ulubionej knajpce.

Pacjent nie uśmiechał się. Dowcip redaktora nie podobał mu się zupełnie. Nabrał ostrożnie powietrza przez nos. Chciało mu się kichnąć, lecz wiedział, że ta prozaiczna czynność może spowodować pęknięcie założonych na języku szwów, dlatego podniósł prawą dłoń i nerwowo potarł czubek nosa, wytrzeszczając oczy.

– Kto pana tak urządził? Nie skaleczył się pan przecież w język przy goleniu – zażartował Stern, próbując nawiązać kontakt z chorym.

Halewi miał przerażony wzrok, jego palce skręcały nerwowo prześcieradło, więc wciąż udając dobrego wujka, redaktor zapytał chorego o miejsce zdarzenia, lecz znowu nie było odpowiedzi, bo Mosze, nawet gdyby chciał, nie był w stanie powiedzieć słowa.

– Nie pamięta pan, no cóż, pańska sprawa. – Patrzył pytająco. – Wywołałem zdjęcia z kliszy, którą mi pan niedawno podarował. Są niezwykle interesujące. Jest pan ciekaw, co przedstawiają?

Chory nie odzywał się; unikał spojrzenia redaktora.

– Nie wiem tylko, kto je zrobił pan, Lille czy Auerbach? A może razem podpatrywaliście małe dziewczynki? O ile wiem, jest pan starym kawalerem. Bywa, że samotni ludzie zaspokajają swoje popędy w wymyślny sposób. Co by było, gdybym poszedł z nimi na policję?

Halewi zapadł się w poduszkę, ruszając nerwowo wargami jak królik.

– Panie Mosze, nie dosłyszałem odpowiedzi! – krzyknął Stern, nachylając się nad uchem chorego.

Żyd milczał, wpatrując się z nadzieją w drzwi, jakby zza nich miała nadejść pomoc.

Redaktor przypomniał sobie niedawne spotkanie z adwokatem i jego opowieść o tajemniczej jaskini hazardu pod klasztorem Dominikanów. Kiedy zapytał Halewiego o hasło, ten z przestrachem odwrócił od niego głowę. Zaszedł więc go z drugiej strony i siadł ciężko na taborecie przy zagłówku. Podał notes, odkręcił parkera i tonem nieznoszącym sprzeciwu poprosił o naszkicowanie wejścia do podziemi i zapisanie hasła.

– Tylko do mojej wiadomości, drogi panie Halewi. Ja naprawdę nikomu tego nie powiem, przyrzekam. Zniszczę zdjęcia dziewczynek i kliszę, obiecuję. Chcę tylko poznać hasło.

W oczach mężczyzny zakręciły się łzy. Spomiędzy popękanych warg wydobywały się krwawe bąble. Drżącą ręką schwycił pióro, kilkoma szybkimi ruchami zrobił szkic ze strzałką (rozmazując kleksa) i napisał nad nim jedno słowo: „Fares”, po czym opuścił zaplamione atramentem ręce na koc i zamknął powieki.

Stern podziękował siostrze dyżurnej za troskliwą opiekę nad pacjentem i wyszedł ze szpitala. Do Piekarskiej zbiegł stromą ścieżką, wijącą się między drzewami jak serpentyna.

Świeciło słońce i wiał ciepły wiosenny wiatr, zachęcający do spacerów. Redaktor minął młodego lekarza w otoczeniu roześmianych, flirtujących z nim studentek. Obejrzał się zazdrośnie. Może szli na zajęcia teoretyczne, a może do prosektorium?

Kierował się do domu, na Pohulankę. W jego głowie rysował się prosty, choć nieco ryzykowny plan. Wystarczyło znaleźć się pod drzwiami prowadzącymi do lwowskich podziemi, wejść i, jeśli trzeba, powiedzieć ostatnie słowo z tajemniczej przepowiedni proroka Daniela.