Выбрать главу

– Urojenia potłuczonego Żyda i twoja wybujała wyobraźnia to jeszcze nie dowód! Zabierasz się do sprawy od dupy strony. A propos dupy, czy wiesz, kto ją wynalazł?

– Kto?

– Uczony radziecki Wołow.

Stern nie miał ochoty na głupie żarty.

– A co według ciebie jest tym niezbitym dowodem? – zapytał nachmurzony.

– Kuba, nie dam do gazety twoich wątpliwych odczuć, na których parę razy dałeś mi się przejechać jak na rzadkim gównie. Wróć, jeśli znajdziesz mocne dowody, a teraz – spojrzał wymownie na zegarek – twój czas się, niestety, skończył!

Stern wyszedł od Mania jak niepyszny. Na szczęście nie zdążył opowiedzieć mu o małej Lei. Nie chciał też, by ktokolwiek dowiedział się o zdjęciach kompromitujących małą i jej koleżanki z podwórka, więc odciął dopisek Halewiego od listu, podarł na drobne kawałki i wyrzucił do kosza.

– Zrobiłam grafik – powiedziała Wilga, patrząc spod oka na markotnego Jakuba.

– Co za grafik?

– Zdarzeń, które nas zajmują od początku marca. Układają się w logiczny ciąg.

– Co masz na myśli? – zapytał poruszony.

– Pewien klucz, jakby...

– Jakby co? Dlaczego nie kończysz? – Patrzył pobłażliwie, naśladując ton Mania.

– Może się mylę, jeśli tak, to mnie popraw. Zauważyłam pewną prawidłowość: ofiary w naszych śledztwach występują zawsze po sobie, nigdy jednego dnia.

– Co to ma za znaczenie?

– A gdyby...

– Przestań! Chcesz powiedzieć, że stoi za nimi ta sama osoba? Naczytałaś się Conan Doyle’a i Christie! Przed samobójstwem Lillego było dziesiątki nieszczęśliwych wypadków, morderstw i zaginięć. Ktoś wpadł pod tramwaj, a inny się wykrwawił, bo przeciął sobie tętnicę rozbitą szybą. Przyjdą następne  tragedie, bo świat się dziś nie kończy i nie ma w tym żadnego prawa serii. Zapamiętaj, twój grafik to czyste szaleństwo.

– Bo mamy do czynienia z szaleństwem! – upierała się Wilga. – Prosisz o przykłady? – Sięgnęła do torebki po notes. – Służę uprzejmie: dwuletni Szymon zaginął na Zniesieniu, a półtoraroczny Patryk na Skniłowie – odczytała. – Trzyletni Damian na stacji w Łyczakowie, a sześciomiesięczną Różę ktoś zabrał z wózeczka niedaleko stąd, na Sykstuskiej, gdy matka robiła zakupy. Mam wyliczać dalej? – Odłożyła na bok notes.

– To jeszcze nie powód, by śmierć Szczęściarza, Pronobisa i Żeleźnika wiązać z tymi przypadkami.

– A ja nie widzę powodu, by czekać, aż mała sama się odnajdzie.

– Więc przeczytaj to! – Jakub wyjął z kieszeni przycięty list Halewiego i z tajemniczą miną podał de Brie.

Dwa razy przeczytała wiadomość i przez kilka sekund milczała jak zamurowana.

– Boże... To znaczy, że Lea żyje?

– Żyje i twoje prawo serii nie ist-nie-je! – zakomunikował sucho.

– Chciałabym to, Kuba, sprawdzić.

– Sama? – spojrzał na nią pytająco.

– Dam sobie radę. Nic mi chyba nie grozi – dodała szybko.

– Bądź ostrożna – pogroził jej palcem jak rodzic i wyszedł na kolegium.

Zamarła. Zacisnęła ze złości pięści i obiecała sobie, że zaraz po odprawie uda się pod wskazany przez Halewiego adres.

Salope to najłagodniejszy epitet, jaki cisnął jej się na usta.

Dobry humor go nie opuszczał. Zaliczył bez wpadki kolegium, a potem odwiedził rodziców. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zostawił im jedzenie i pieniądze. Na odchodne ojciec przypomniał mu o lekarstwach. Preparat na stany lękowe matki mógłby z łatwością nabyć u Anny w aptece, ale obawiał się głupich plotek. Pomyślał automatycznie o doktorze Wawdyszu z Kulparkowa, u którego matka niedawno się leczyła. Postanowił go odwiedzić i w tym celu udał się na poszukiwanie dorożki.

Z Kazimierza Wielkiego dotarł w kilka minut na plac Krakowski. Z daleka dostrzegł wolną dorożkę, lecz gdy do niej zmierzał, wpadł na handełesa z rozkładanym kramem. Brodaty dziad siedział na chodniku i jadł cebulę, zagryzając ją chlebem. Przed nim na drzwiczkach wyjętych z jakiejś szafki leżała połamana różowa parasolka z bambusową rączką i trzy pary wykoślawionych męskich butów. Na kolanach starozakonnego spoczywała opasła księga, którą handlarz założył szczypiorem.

– I to jest ten galanty sklep, którego pan od rana poszukujesz, ha? – zwrócił się niespodziewanie do Sterna.

– Powiedzmy, że tak – powiedział Stern, dotknięty uszczypliwością starego.

– I powiedzmy sobie otwarcie, że szukasz pan różowej damskiej parasolki i od nowych butów masz pan na palcach nagniotki?

– To też sobie powiedzmy – odparł chłodno redaktor, próbując ominąć zawalidrogę.

– No to ja coś dla pana zaproponuję, aż się pan sam zdziwisz – ciągnął Żyd, wbijając zęby w cebulę.

– Co to będzie?

– Ajajaj! To będzie mądre słowo na cały dzień dla niecierpliwego eleganckiego pana.

Handełes przewrócił kartki księgi i przeczytał hebrajski cytat, który szybko przetłumaczył: „Nie pluj pan do studni, bo nie wiadomo, czy nie będziesz jeszcze musiał z niej pić wody”.

Stern uśmiechnął się cierpko i, uchyliwszy rondo kapelusza, zamachał żwawo na fiakra.

Nie lubił łysego medyka, na którego głowie błyszczały kropelki potu niczym rosa na liściach kapusty. Mężczyzna o posturze orangutana od samego wejścia bawił się z nim jak kot z myszą, pozwalając sobie na obraźliwe wycieczki.

Andrzej Maria Wawdysz doskonale go pamiętał. Wypytał o zdrowie matki, a potem ojca, którego zimowa akwarelka wisiała na ścianie za jego plecami.

Stern uśmiechnął się półgębkiem. W gabinecie stały na półkach zalane formaliną eksponaty, przypominające przetwory w wekach. Maleńkie dziecko z pępowiną wydawało się unosić w płynie jak nurek szukający zatopionych skarbów. Tuż obok spreparowana dłoń wyciągała do Sterna na przywitanie sześć szponiastych palców. Był też mózg ludzki, z dziwnym wgłębieniem, wyglądający jak miniaturowa Piaskowa Góra, rozryta przez kopaczy. Ta osobliwa wystawa zaaranżowana przez medyka nie nastrajała do rozmów.

– Widzę, że męczy pana jakaś okropna myśl, która nie jest związana z chorobą pana mamusi – powiedział doktor, wypisując receptę i przystawiając pieczątkę. – Myślałem, że zapyta mnie pan o uciekiniera?

– Dlaczego?

– Przed panem byli tu już inspektor Zięba, a wcześniej jakiś pobudliwy komisarz z komendy miejskiej, co ciągle gadał po łacinie. Wybaczy pan, lecz nie pamiętam nazwiska. I każdy oczekuje ode mnie cudów.

– Ja nie! – odparł Stern, wstając z krzesła.

– A więc nie jest pan ciekaw, do czego jest zdolny nasz zbiegły pacjent?

Stern przysiadł nerwowo na krześle. Czekał. Z każdym słowem wypowiadanym przez psychiatrę tężał, jakby za plecami czaił się uwolniony z kaftana Wiesław Charewicz. Usłyszał o trudnym dzieciństwie, o matce, która zostawiła go zaraz po porodzie i uciekła z kochankiem, o wychowaniu przez zgorzkniałą ciotkę, o jakichś makabrycznych wspomnieniach z domu dla sierot prowadzonego przez siostry zakonne. O gwałtach, sadystycznych praktykach, jakich podobno był świadkiem, lecz ani słowa o ojcu, zupełnie jakby w grę wchodziło niepokalane poczęcie.

– Obowiązuje mnie tajemnica lekarska, ale nie zdradzę jej, gdy delikatnie napomknę o niezwykłej idee fixe naszego pacjenta.

– Jakiej?

– Chce zbawić świat. Do tego w pojedynkę! On nie jest prymitywnym zabijaką. To zbrodniarz marzyciel. Potrafi budować swój plan metodycznie jak średniowieczny architekt katedrę. Ostatnio radykalnie zmienił wygląd. Zgolił brodę, zapuścił wąsy. Wyraźnie odmłodniał. Jest niebywale sprawny fizycznie, dzień w dzień ćwiczył szwedzką gimnastykę. Co dziwniejsze, zaczął chodzić do naszej kaplicy szpitalnej na msze. Ksiądz chwalił go, że sumiennie odmawiał różaniec. Interesuje go medycyna i czyta z zainteresowaniem medyczne książki.