Выбрать главу

– Wpierw znikła Lea, a teraz...

– To on?

– A kto inny?

– Jak to było, Miriam, gadaj!

– Weszłam na chwilę, tate. Przyniosłam wujkowi mleko i chałę, a wtedy on...

– Boże Abrahama...

– Niech mówi, co się stało! – zażądał ktoś. – Po co tu przyszedł? I co jest za jeden.

– Czego gębę zamknął? Niech gada!

– Ludzie, uspokójcie się! Przyszedłem tylko po swój garnitur – zaczął wolno Stern. – Znalazłem wisielca i chciałem go odciąć. Każdy z... – wycharczał, lecz pouczony silnym kuksańcem, umilkł.

– Przeszukajcie mu kieszenie – rozkazał czyjś zachrypnięty głos. – Ciekawe, czy czegoś nie ukradł?

Jakub poczuł, jak czyjeś ręce wślizgują się bez pardonu do jego kieszeni w marynarce, opróżniając ich zawartość. Ktoś włożył rękę do kieszeni spodni i korzystając z okazji, zadał nowy ból, ściskając z całej siły jądra.

Stern zasyczał z bólu.

– Piszczysz, ptaszku? – ktoś zaśmiał się frywolnie.

– Patrzcie, co ta wesz chowała w kieszeni!

– To ramka ze zdjęciem Lei.

– Chciałeś je, szmoku, ukraść?

– Nie! – odpowiedział uprzejmie Stern, próbując obrócić się do pytającego. – Ja tylko podniosłem ją z podłogi. Jestem dziennikarzem – wydusił z siebie z desperacją.

– A ja kan-kan-torem w syna-syna-godze! – zripostował ktoś i zapiał ze swojego dowcipu.

– Pracuję w „Kurierze”.

– Drek! – odpowiedział natychmiast zachrypnięty głos, co Stern przetłumaczył sobie na swojskie „gówno!”.

– Nie kłamię!

– Nie udawaj grzecznego, bo taki, skurwysynu, nie jesteś – wycharczał ten sam ktoś i kopnął go w prawą nerkę.

Stern jęknął i przygotował się na kolejne ciosy, lecz w tym momencie rozległy się za jego plecami głośne kroki.

– Co tu się dzieje? Co to za zwariowany dom? – zapytał potężnie zbudowany stójkowy.

Za nim, jak brat bliźniak, przystanął wąsaty kompan w granatowej czapce, z czarnym skórzanym paskiem przepisowo zapiętym pod brodą.

– Przyłapaliśmy go, panie władzo! To właśnie on!

– Co za on? – zapytał wąsacz, podciągając spodnie i spoglądając na wisielca. – I na czym go przyłapaliście?

– No, ten morderca, co porwał Leę!

– Widzieliśmy go przedwczoraj. Udawał, że przyszedł do przymiarki.

– Nazwisko, imię, zawód i gdzie mieszka? – Wąsacz wyszedł zza pleców kolegi jak ponury cień. – Cicho! – Spiorunował wzrokiem zebranych. – Niech sam gada!

– Nazywam się Jakub Stern, jestem dziennikarzem. Mieszkam na...

– Kłamie jak najęty.

– Milczeć! – Stójkowy naparł na osiłka. – Ma jakieś dokumenty? – Obrócił się do Jakuba. – Niech pokaże.

Stern odetchnął ciężko.

– Niestety, zapomniałem, ale... może pan łatwo sprawdzić. Mieszkam na Pohulance, tam wszyscy mnie znają.

– Mam jechać na Pohulankę? – rzucił stójkowy kpiąco.

– Jeśli to nie pana zdjęcie, dlaczego pan je wziął? – zapytał jego kompan.

– Ja... – zaczął Stern, lecz urwał, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

– Ja-ja-ja – przedrzeźniał go muskularny młodzieniec.

– Położy je tam, gdzie leżało, tylko bez głupich kawałów – powiedział wąsaty stróż prawa, tak jakby zatrzymany naprawdę zamierzał uciec.

Jakub położył ramkę pod nogami wisielca, podniósł się z kolan i opowiedział w kilku zdaniach, po co przyszedł. Wyjaśnił, że znalazł pana Aarona w składziku i tylko dlatego nie wezwał pomocy, że sam chciał uwolnić go z pętli. Mówiąc to, spoglądał na dziewczynkę, jakby oczekiwał od niej potwierdzenia, lecz mała spuściła wzrok.

W czasie, gdy Stern składał wyjaśnienia, drugi posterunkowy o posturze zapaśnika uwolnił Szczęściarza z pętli. Następnie położył go na podłodze w pracowni i szerokimi palcami zamknął mu wytrzeszczone oczy. Potem przyniósł ze stołu zwój granatowego perkalu, rozwinął go i przykrył ciało.

– Kto wie, gdzie mieszka lekarz? – rzucił w stronę zebranych.

– Lekarza! Sprowadźcie szybko lekarza! – powtórzył jak echo chudzielec z kozią bródką.

– Ja pójdę, panie władzo! – zaofiarowała się niska kobieta w rudej, zmierzwionej peruce.

– Jemu, panie policjancie, medyk już nic nie pomoże – komentował brodaty chudzielec, skubiąc wyszmelcowaną kamizelkę. – Widziałem, jak wieszali dezertera  we wojsku. To było za Przełęczą Małastowską. Postawili chłopaka na skrzynce po amunicji, a potem trach! Pofikał trochi nogami, jakby tańczył oberka, i zaraz się uspokoił!

– Cicho, sza! Teraz ja będę mówił! – rozkazał mężczyzna z orlim nosem, rachityczną bródką i w eleganckim chałacie, z którego wylewała się na brzuch złota dewizka. – Bo wczoraj, panie policjancie, pan to bardzo dobrze wie, nasz dozorca Szymon Auerbach znalazł rano pod śmietnikiem walizkę. Odkrył w środku, pan dobrze wie co, pluszowego misia małej Lei, przybranej córeczki Aarona. Liczyła tylko siedem lat bez miesiąca. Przepadła, zginęła, tfu! za takie głupie słowa. A co ona zrobiła złego, żeby ją porwać, tego ja nie wiem. I ten ktoś, kto ją zabrał, niech się teraz zamieni w... Tfu! On ukradł coś, co na świecie samo najlepsze, jakby wrzucił w ogień świętą Torę.

– Nie dyskutować!

– Tfu, za takie słowa, ja biję się mocno w pierś, panie władzo. Słyszy pan teraz, jak głośno dudni! A jak ona cudownie tańczyła! Ludzie gadali, że byłaby z niej kiedyś Isadora Duncan! Pan już wie, panie policjancie, że rodzice małej zmarli na suchoty, gdy tylko zaczęła chodzić. Wychowywał ją Aaron. I to był jej przybrany tate. Dlaczego, Panie Boże, zabrałeś tate małej tancereczce? To była nasza domowa pociecha, panie policjancie, pan już teraz wszystko cymes wie.

– Nie dyskutować!

– Nie przeszkadzać w urzędowych czynnościach – wtórował koledze drugi policjant, nakazując ręką, by zebrani natychmiast opuścili pracownię.

– Ja bym się, panie policjancie, nie patyczkował – mądrzył się brodaty chudzielec w kamizelce. – Bo u nas w 90. Pułku Piechoty, gdzie byłem pisarzem kompanijnym, rozmowa była krótka. Przywiązywali oprycha do drzewa, a potem każdy brał wycior do ręki i...

Tłumek niechętnie się rozchodził. Cycata kobieta o grubej, wywiniętej dolnej wardze, jakby ją użądliła osa, rzuciła głośno w drzwiach, by powiesić podejrzanego na tym samym krawacie, i to już.

– Proszę mnie skontaktować z inspektorem Ziębą – poprosił spokojnie Stern, próbując znaleźć w wąsatym posterunkowym sprzymierzeńca.

– Co to za cwaniaczek?

– Inspektor Andrzej Zięba! Pracuje w komendzie wojewódzkiej.

– A może jeszcze mam zadzwonić do głównego komendanta? – Stójkowy gruchnął śmiechem, wzbudzając wesołość kolegi.

– To mój znajomy – upierał się Stern. – On potwierdzi, że jestem dziennikarzem. Wystarczy jeden telefon, by się przekonać, że nie kłamię. Pracuję w „Kurierze”. O, tu są moje artykuły. – Stern rozwinął gazetę. – Niech pan...

– Nie będzie mi rozkazywał, co mam czytać! – przerwał rozsierdzony posterunkowy.

– Niech lepij powi, co tu robił, od początku – rzucił drugi mundurowy anioł.

– Już mówiłem. Ja tylko przyszedłem odebrać garnitur. – Jakub wskazał na ubrany manekin z drewnianą kulą zamiast głowy. – W kieszonce jest karteczka z moim nazwiskiem, godzina i data odbioru. Na parapecie leży zeszyt. Tam jest wszystko zapisane.

Posterunkowy niechętnie wziął z parapetu zeszyt, oprawiony w czarną postrzępioną okładkę, w którym Szczęściarz zapisywał kopiowym ołówkiem dane klientów.

– Mówi, że nazywa się Stern?

– Jakub Stern – potwierdził sucho dziennikarz.

– Liczba dwadzieścia osiem – wydukał policjant. – To pan? Ma pan dwadzieścia osiem lat?

– Nie, to znaczy?