Выбрать главу

Czyj to głos? Słyszał go kiedyś, lecz dawno. A więc wiedzą, kim jest? Skąd? Próbował się wyrwać. Schwycił drucianą siatkę, lecz natychmiast oberwał w palce i upadł na klepisko.

Ktoś zaświecił mu w oczy latarką, a kiedy próbował się podnieść, zobaczył przed sobą łóżko, a na nim przykrytą pledem kobietę. Wokół klatki pojawili się gapie w kocich maskach. Szarpali za siatkę i syczeli jak prawdziwe koty.

Nieoczekiwanie między nimi zrobiła się wolna przestrzeń. Pokazała się kobieta w masce, ubrana w turkusowy żakiet. Podniosła gong i uderzyła w niego drewnianą pałką. Rozmowy przycichły.

– Niech pan wstanie!

– Wstań, wstań, wstań! – usłyszał krzyki ze wszystkich stron.

Stern podniósł się, zakrywając się połami szlafroka, co wywołało lawinę śmiechu. Ktoś zrobił mu zdjęcie: jasny błysk na sekundę wprawił go w osłupienie. Chodził wokół łóżka, wzbudzając falę pogardy.

– Tchórz!

– A ja wierzę w pana – zachęcała go kobieta, która po raz drugi uderzyła gong, a wtedy zebrani zaczęli rytmicznie klaskać.

Stern przełknął ślinę. Kobieta przed nim odsunęła koc i została w jaskrawoczerwonym dessou. Czerwień, ten kolor był dla niego ostrzeżeniem. Granicą, której pod żadnym pozorem nie wolno przekraczać. Nad nim był kościół Dominikanów. Ambona z pozłacanym aniołem. Poprzecinane kanałami ulice. Samochody i dorożki. Jego miasto, którego nagle się wyrzekł. Kiedy chciał się wycofać, kobieta z całej siły złapała go za ucho i pociągnęła w stronę łóżka, jak małego chłopczyka. Tłum wył z zadowolenia. Niewiasta zrzuciła okrycie i wiła się przed nim. Próbował się wyrwać, lecz teraz dla odmiany złapała go za nos i pociągnęła na łóżko, ku zadowoleniu gawiedzi.

Zdarła ze Sterna szlafrok i obscenicznym ruchem wytarła nim piersi i łono.

– Teraz! – krzyknął muskularny mężczyzna, ubrany w czarny garnitur, mierząc do Sterna z pistoletu. Masz pięć sekund albo nigdy stąd nie wyjdziesz.

Jakub nasunął się na kobietę, która z zadowoleniem przyglądała się zaszokowanemu kochankowi, rozchylając lubieżnie nogi.

– Pomóżcie mu! Nie ma dziś, biedak, dupociągu?

Ktoś wetknął do środka długą drewnianą żerdź i dźgnął Sterna w plecy, by go pobudzić do ruchów. Ostry ból pod łopatką sprawił, że posłusznie położył się na kobiecie. Mężczyzna dźgnął go powtórnie, tym razem w nerkę, i Stern zawył z bólu. Bezwolnie zaczął się wyginać, udając, że wykonuje polecenie. Kolejne dźgnięcie, które dosięgło go w szyję, nie pozostawiało złudzeń, więc ze strachu zaczął wykonywać rytmiczne ruchy. Po chwili poczuł słodki oddech kobiety. Trzymała w ustach malinową landrynkę. Nie mogła więc krzyczeć i tylko dyszała pod nim, czekając, aż zakończy swój męski sprawdzian. Nagle jej ciało przeszedł dreszcz. Instynktownie przyciągnęła swego partnera, by wepchnąć językiem w jego usta malinową słodycz, a potem sprężyła się i znieruchomiała.

Na ten widok wycie gawiedzi zamieniło się w śmiech. Czyjś przeciągły gwizd sprawił jednak, że wszystko ucichło i furtka w klatce się uchyliła. Grubas w kociej masce jednym uderzeniem drąga zwalił Sterna z blondynki i rzucił w jego stronę zmięty szlafrok.

Jakub, kaszląc i plując, ubrał się i wtedy za siatką pokazał się gość w jasnym garniturze, czarnych okularach i z cygaretką w zębach. Jakub przełknął nerwowo cukierka. Wiedział, z kim ma do czynienia, choć mężczyzna wyraźnie przytył i nieco posiwiał.

– Wszystko stało się tak, jak chciałaś, Różo. Jeśli masz życzenie, puścimy go wolno, a jeśli nie, każę go zamurować w jakiejś wnęce.

Stern odrętwiały czekał na rozwój wydarzeń. Kobieta nazwana Różą włożyła karminową halkę, pas i pończochy, a kiedy uchyliła furtkę, Jakub rzucił się za nią i wstawił nogę między pręty, lecz szybko ją cofnął, gdyż silne kopnięcie grubasa omal nie pogruchotało mu kości.

– Jesteś żałosny, Stern! I dziwi mnie, że właśnie ty, dobrze zapowiadający się prawnik, nie nauczyłeś się jeszcze, o co w tym gównianym życiu chodzi – wycedził Sylwester Bal. – Ale dam ci ostatnią szansę. Róża będzie twoim sędzią. Co o tym sądzisz? Przestałeś myśleć? To bardzo dobrze. Nareszcie zrozumiałeś, że masz przestać myśleć.

Lniane włosy kurwy przypominały mu Annę, którą kochał, która na próżno czekała na niego na Pohulance, i która nawet się nie domyślała, że na własne życzenie wpakował się w diabelne tarapaty.

Przerwał ckliwe rozmyślania. Na napuchniętej wardze kobiety dostrzegł kropelkę krwi. Oblizała ją, a potem spojrzała na niego ciut dłużej, może zastanawiając się, czy warto go ocalić.

– Chciałeś zabawić się moim kosztem, Stern? Ale ja wiedziałem, że tu przyjdziesz. Mosze nie jest idiotą, dostał nauczkę na całe życie. Tak skończy każdy, kto ma za długi język. Wczoraj opuścił szpital i wyjechał z bratem do Jaworowa. Życzyłem mu szczęśliwej podróży – mądrzył się Bal. – Mam na kliszy twoje śliczne zdjęcie, redaktorku. Co zrobisz, gdy wyślę je do twojej kochającej żony? Może i jej spodoba się zgrabna baba z wielkimi, różowymi cycami?

Stern zacisnął pięści, gotów jeszcze raz rzucić się na klatkę.

– Odwiedziłem twoją żonkę w aptece i sam nie wiem, dlaczego mój widok wywołał u niej paniczny lęk. Chciałbym widzieć jej minę, gdy wyciągnie z koperty twoje zdjęcie.

Kobieta zaśmiała się wulgarnym śmiechem. Stern usłyszał dobiegające gdzieś z daleka uderzenia o stół. Denerwujące: puk-puk, puk-puk, puk-puk. Raz głośniej, raz ciszej. Ktoś w sąsiedniej sali rozgrywał swój mecz. Wygra, a może wszystko straci, jak on?

– No, czekamy! – Bal spojrzał surowo na Różę, wyjmując z kieszeni kastet.

Kobieta, gapiąc się na niedawnego kochanka, podniosła prawą dłoń nad głowę. Jej kciuk skierowany do góry zaczął nagle niebezpiecznie obracać się w dół i wskazał na podłogę. Wydawało się, że Bal wkroczy do akcji ze swoim żelastwem, aż nagle rozległ się ogłuszający strzał, który odbił się echem od ścian, jak hasło do bijatyki. Tłum przetoczył się przez salę, zataczając rundę wokół klatki. W ciasnym korytarzu trwała przepychanka. Słychać było jęki i odgłos lądującego na czyjejś szczęce buta. Ktoś błagał o litość, a ktoś inny głośno przeklinał.

Stern zamknął oczy. Nie chciał śnić tego snu i zdawało mu się, że za chwilę się obudzi, wyjdzie na dzienne światło i znowu przeczyta poświęcony Bogu napis na portalu kościoła Dominikanów.

Nie otwierał oczu, gdy szczęknął zamek i zgrzytnęła furtka w klatce. Ktoś szedł pewnie, jakby odpychał od siebie ziemię. Odwrócił się. Zobaczył roześmianego Ziębę z pistoletem w garści.

– Masz pozdrowienia od Halewiego – powiedział inspektor. – Dziś rano pożegnał się ze mną przed wyjazdem. Twoje szczęście, skurczybyku, że jeszcze rusza ręką.

Zięba spisał się do końca i uprzejmie odstawił redaktora swoim samochodem na Pohulankę. Nie prawił mu morałów i o nic nie pytał, lecz przez całą drogę gapił się przez okno, nerwowo zagryzając wargi.

Dochodziła północ, gdy Jakub Stern, unikając lustra, wyszorował się w łazience, a potem wsunął potulnie do małżeńskiego łoża.

Anna spała, ciepła i rozmarzona. Na wspomnienie swej wyprawy Jakub odsunął się od niej, dotykając plecami zimnej ściany.

Czwartek, 13 kwietnia 1939

Rano popełnił niewybaczalny błąd i spojrzał w lustro. Gapiła się na niego ordynarna, zacięta gęba przeżytego faceta, przy której zdjęcie Charewicza z listu gończego wyglądało jak fotos amanta filmowego. Za same popękane naczynka wokół nosa i zaciśnięte usta mógłby dostać minimum pięć lat. Jeszcze tylko zielone oczy spod krzaczastych brwi kłamały bezczelnie, że wszystko jest w porządku.