Opuścił wzrok, jakby sam siebie zdradził. I natychmiast przypomniał sobie absurdalny sen. Śniło mu się, że był z wizytą u urologa. Od kilku dni dolegał mu pęcherz moczowy, zmuszając do częstego wstawania w nocy. Kiedy czekał przed drzwiami gabinetu, zza granatowej pluszowej kotary dobiegał do niego kobiecy śpiew z włączonego radia. Jakaś aria operowa. Świdrujące w uszach tony i bezsensowne: ha-ha-ha-ha, ha-ha-ha-ha. Śpiew tak działał mu na nerwy, że miał chęć wstać i roztrzaskać odbiornik. Próbował zajrzeć za zasłonę, gdy niespodziewanie drzwi się otworzyły. Stanęła przed nim stara i brzydka pielęgniarka z kornetem na głowie, jak płachta na byka. Ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy wskazała mu, by wstał, i poprowadziła długim korytarzem do kryjącego się w półmroku pomieszczenia. Zostawiła go i odeszła bez słowa, a gdy oczy przywykły do światła, Stern dostrzegł zarys obróconej do niego tyłem dziewczynki (Lei?). Mała stała w kącie i, drżąc, odmawiała cicho modlitwę w jidysz.
Wyszedł do pracy kwadrans po siódmej, by uniknąć pytań Anny. Bolała go szyja i plecy, ale największy ból promieniował z okolic nerek, gdzie żerdź wbiła mu się pod żebra. Nie ryzykował półgodzinnego spaceru i zatrzymał pierwszą napotkaną dorożkę.
Wysiadł przy Akademickiej, pod szóstką, przy sławnym pokoju śniadańkowym Zofii Teliczkowej. Podwójna porcja wołowych flaków i dwie kajzerki z makiem postawiły go nieco na nogi.
Kiedy dowlókł się do redakcji, portier zaciekawiony wychynął ze swej kryjówki.
– Powitać pana redaktora. Co z aniołkami? – Gapił się podejrzliwie na opuchniętą twarz „kryminalisty”. – Nic? Przed laty tą sprawą zajmował się Edward Szarkowski. Pewnie słyszał pan o tym, redaktorze? Może warto go odwiedzić?
Stern w milczeniu zabrał klucz. Przezornie nie otwierał ust. Jak automat dowlókł się do pokoju i przekręcił klucz w zamku. Klaksony aut i zgrzyt tramwaju za oknem doprowadzały go do szału, a skołatane serce naiwnie próbowało wyrwać się na wolność. Jedynym pocieszeniem było to, że Wilga się spóźniała, więc korzystając z okazji, podłożył łokieć pod głowę i zasnął na blacie biurka.
O pół do jedenastej obudził go telefon. Dzwonił Zięba. Chciał spotkać się z nim w wiadomym miejscu, natychmiast. Stern szukał wymówki, lecz gdy inspektor zaproponował mu swój gabinet w komendzie wojewódzkiej przy Sapiehy, przystał w końcu na pierwszą propozycję.
Minął sprzedawców mioteł i szczotek, zakutane baby z koszami pełnymi jaj i serów przy placu Bernardyńskim i zaczął wspinać się na Łyczakowską. Zostawił za sobą kilka stylowych szynków (w których można by się porządnie wzmocnić), głowiąc się, dlaczego Zięba z uporem lansuję knajpę Pod Gwiazdką.
Rozwiązując tę skomplikowaną kwestię, omal nie zderzył się z pijakiem. Chirus wykonał niespodziewany obrót na pięcie, a potem przechylony wpół zrzygał się na koślawy bruk, wprost pod buty redaktora, który w porę przeskoczył nad cuchnącymi wymiocinami.
Inspektor zza stolika pod oknem z uśmiechem obserwował całe zajście. Redaktor Jakub Stern był mu dziś potrzebny, ale inaczej niż zwykle. Na stole stały dwie halby marcowego i skrojone grubo pajdy chleba kulikowskiego, posmarowanego smalcem z przepisowymi skwareczkami, udekorowane twardym kiszonym ogórkiem.
– Piwo nie pasui, a moży ogórek za mały? – zapytał z ironią w głosie inspektor. – Coś mizernie dziś, Kuba, wyglądasz.
– Zaprosiłeś mnie, by gadać o moim zdrowiu? Zięba spoważniał.
– Sprawy idą w dobrym kierunku – powiedział, zlizując piankę z grubych warg.
– Bo był wielki Sylwester Bal i nie ma Bala? Inspektorowi spodobał się dowcip zbolałego Sterna.
– Wielki Bal poszedł na współpracę.
– Nie pierwszy raz sprzedał kolegów.
– Rzeczywiście ma w tym już dużą wprawę. Chełpi się wojskową przeszłością. Za Franciszka Józefa był ponoć oberlejtnantem. Kultywuje pożałowania godną tradycję. Organizuje spotkania rocznicowe weteranów, przy okazji łupiąc kolegów z pieniędzy. Halewi wspominał, że szykował się do jakiegoś wielkiego święta.
– Dziecinada. – Jakub spragniony sięgnął po kufel.
– Na dwudziestopięciolecie rozformowania oddziału uszyli sobie u Lillego garnitury, ot, i cała tajemnica zeszytu krawca, która nie dawała ci spokoju.
– Hillel mówił, że Halewi szył tylko z polecenia.
– Zgadza się, obowiązywało jakieś dziwne hasło. „Fares”, a może „Tałes”?
– „Fares” – potwierdził redaktor, powstrzymując się od śmiechu. – A Pronobis?
– Koniecznie chcesz wiedzieć, czy jego śmierć to wypadek? – Zięba zawiesił głos i się skrzywił. – Mykoła Pronobis był zdolnym chemikiem, absolwentem naszej politechniki. Rok temu awansował i został w fabryce kierownikiem działu produkcji. Podobno ostatnio jakiś młody przedsiębiorca z branży włókienniczej zamawiał u niego dużą ilość ultramaryny. Interesował go proces produkcyjny. Majster z wydziału twierdzi, że słyszał rozmowę telefoniczną, w której jego szef obiecywał, że oprowadzi kogoś rano po fabryce. Pracownicy jak zwykle nic nie widzieli i nie słyszeli. Każdy boi się dziś o pracę. Tylko dozorca przypomniał sobie postawnego mężczyznę, którego Pronobis wprowadził na teren zakładu po zakończeniu nocnej zmiany. Wysoki blondyn, uczesany z przedziałkiem. To za mało, byśmy mogli stworzyć jego portret pamięciowy. Pokazałem mu zdjęcie Charewicza. Coś niby kojarzył, ale miał wątpliwości. Zresztą, na bramie był wtedy tłum ludzi. Jedno, co pewne, to że facet przyjechał motocyklem.
Inspektor był nadzwyczaj gadatliwy. Stern przyglądał mu się podejrzliwie, czując, że najważniejsze w tej rozmowie jeszcze przed nim.
Przy bufecie jakiś chirny batiar ryknął na cały głos:
Hulaj, braci, fajnu,
Gdy harmonia gra,
Bier baby pud pachi,
Bóg ci zdrowi da.
Popłynęły kolejne zwrotki Tanga Łyczakowskiego, a gdy śpiew umilkł, Zięba położył na blacie niewielką rolkę przewiązaną tasiemką.
– Co to?
– Klisza z twoich artystycznych występów u Bala. Zwracam ci ją. Sądzę, że pan redaktor właściwie doceni moją lojalność.
Stern schował pośpiesznie paczuszkę do kieszeni i wbił pytające spojrzenie w inspektora.
– Co chcesz w zamian?
Inspektor sięgnął po swoją halbę i, nie odrywając od ust, wypił do dna.
– Nie myśl, że się targuję, ale...
Odetchnął ciężko i opisał mu swój plan. Stern wysłuchał go w milczeniu. Pociągnął łyk marcowego, zagryzł chlebem ze skwarkami i ogórkiem. Mógł się nie zgodzić, ale kiwnął głową zdesperowany.
Inspektor zadowolony podniósł rękę i zamówił dwie szklaneczki wódki pieprzowej, zwanej w knajpie „naganem”.
Strzelili w gardło jednocześnie i odetchnęli ciężko w dłonie, jakby zmówieni.
– Prokurator powierzył mi prowadzenie śledztwa – powiedział cicho, z trudem odzyskując oddech i wybałuszając ślepia – a wiesz dlaczego?
Stern pokręcił głową.
– Bo mi ufa. Zbiorę dowody, przesłucham podejrzanych i znajdę sprawców. Przyjdzie czas na protokół, a ty mi w tym pomożesz.
Inspektor był wyraźnie zadowolony, widząc baranią minę redaktora.
– Trochę to ryzykowne, fakt, ale z drugiej strony dostaniesz świeżuteńki materiał, a przecież o to w twej szalenie odpowiedzialnej dziennikarskiej robocie chodzi – zakpił. – Tylko lojalnie uprzedzam: de Brie nie może się o niczym dowiedzieć. I jeszcze jedno: doszły do mnie wieści, że komisarz Popielski planuje coś ze swą ryżą obstawą. Nawet ślepy widzi, że specjalnie depcze mi po nagniotkach. Nie znam jeszcze dnia ani godziny, ani miejsca, ale to kwestia czasu. Gdybyś zechciał mi uprzejmie pomóc...
Stern skwapliwie przystał na propozycję.
– Odezwę się wkrótce – zakończył Zięba, wyciągając rękę.