Выбрать главу

– Powinna być, panie redaktorze – oznajmił tajemniczo, trąc kilkudniowy siwy zarost. – Od rana nie wychodziła.

Redaktor wsunął drobne do niedźwiedziej dłoni, co wywołało anielski uśmiech. Obaj minęli olbrzyma i wspięli się po drewnianych schodach na drugie piętro. Mazepa zapukał do drzwi. Denerwującą ciszę przerwało ledwie słyszalne „kto tam?”.

– To ja, Erwin Szarkowski – odpowiedział głośno redaktor, opierając się na lasce i wnikliwie patrząc Sternowi w oczy.

Zgrzytnął zamek, szczęknęła zasuwa, opadł blokujący łańcuch i drzwi wreszcie się otworzyły. W zacienionym korytarzu pokazała się drobna postać. Gdy oczy przywykły do półmroku, Stern zobaczył staruszkę w czarnym swetrze, w szarej spódnicy do ziemi, z siwym kokiem upiętym z tyłu głowy. Przedstawił się jej i wszedł za nią i za Szarkowskim do kuchni. Leokadia Wiśniewska, bo tak nazywała się gospodyni, przepraszała, że nie może zrobić herbaty, bo zaraz wychodzi. Zajęta była pakowaniem paczki. Na blacie kredensu stały konfitury w słoiczku, leżało ciasto drożdżowe, pęto kiełbasy i rożek sera zawinięty w lnianą ściereczkę.

Mazepa dla formalności zapytał gospodynię o zdrowie i czy czegoś przypadkiem nie potrzebuje. Staruszka podziękowała za troskliwość. Widać, że znali się od dawna i rozumieli bez słów. W mieszkaniu pachniało kadzidłem, czystą pościelą i zbożową kawą z cykorią. Stern zajrzał do pokoju. Sprzętu było w nim niewiele. Stół, dwa krzesła, szafa i łóżko. Obrazek święty na ścianie, krucyfiks cynowy na etażerce, okrągłe lustro i nędzna paprotka, tak samo nędzna jak jej pani.

Wizyta trwała mniej niż kwadrans. Gdy staruszka oświadczyła, że czeka na dorożkę, Mazepa ucałował na pożegnanie dłoń gospodyni, Stern także pożegnał się z nią po staropolsku.

Po dziwacznej wizycie stary redaktor był bardziej wylewny, jakby dopiero teraz jego młody następca miał prawo poznać więcej szczegółów. Gdy wyszli na Piekarską i skierowali się w stronę Głowińskiego, zaczął swoją przejmującą opowieść.

– Wiśniewska jest najbardziej poszkodowana w tej cholernej aferze – powiedział, zawieszając głos. – Naturalnie nie jest bez winy, ale jak mierzyć winę zrozpaczonej matki. Była pewna, że jej trzyletnia Emilka wróci do niej zaraz po rozwodzie kochanka – zawodowego wojskowego, który miał żonę i dwójkę dzieci i który namówił ją do przekazania córeczki na wychowanie Tarce. To on wyłożył pieniądze, które dali morderczyni. Rozwodu, jak pan się domyśla, nie było. Urzędniczka pracująca w wodociągach miejskich nie była dostatecznie dobrą partią dla pana kapitana, przepraszam hauptmanna. Proces miał dramatyczny przebieg i był wiele razy przerywany. Matka zażądała zwrotu córki. Tarka wyśmiała ją. Usłyszawszy, co stało się z Emilką i z innymi dziećmi, które trafiły na wychowanie do domu Pod Księżycem, Wiśniewska zemdlała.

Stern zamierzał zadać pytanie, lecz redaktor był szybszy.

– Hauptmann miał doskonałego adwokata i wszystkiego się wyparł – powiedział, wolno wypuszczając z ust dymek. – Prestiż cesarsko-królewskiej armii nie ucierpiał. W przypadku Leokadii Wiśniewskiej główną rolę odgrywały poszlaki. Nikt nie chciał jej pomóc i nikt jej nie współczuł. Nawet stróż, którego pan widział przed chwilą, bał się zeznawać na korzyść wyrodnej matki. Emilki szukali najdłużej. Tarka biła się na procesie w pierś, że pierwszy raz widzi Wiśniewską, i że kobieta łże jak pies. Hauptmann jej wtórował. Gdy policja znajdowała kolejne ciała, zmieniła nieco ton, lecz wciąż utrzymywała, że Wiśniewska specjalnie chce ją pognębić. Tarka była gwiazdą Lwowa. Była śliczna, tak śliczna, że na salę sądową waliły tłumy mężczyzn i kobiet. Pisały o niej wszystkie gazety. Po poranne wydania ustawiały się długie kolejki. Wyobraża pan sobie, że ćwierć wieku temu czytelnicy bili się, by przeczytać mój tekst o bestii w anielskim wcieleniu? Przed jej dom podążały procesje. Ludzie robili sobie zdjęcia jak na pikniku. Ohyda!

– Czy odnaleziono córkę Wiśniewskiej? Szarkowski efektownie wypuścił dymek.

– Całe miasto oblepione było zdjęciami Emilki. I choć uruchomiono informatorów i sam prezydent obiecywał wysoką nagrodę, przepadła jak kamień w wodę. Podejrzewam, że została gdzieś zamurowana albo zakopana, a może nawet morderczyni spaliła jej ciało w piecu.

– Tarka dostała dożywocie? – Jakub spojrzał chłodno na rozmówcę.

– Tak, a tajemnica, którą zabrała do więzienia, odebrała Wiśniewskiej rozum. Dziś jest piątek, dzień odwiedzin. Paczka, którą przy nas przygotowywała, trafi za pół godziny do furdygarni.

Stern przystanął zaskoczony.

– Chyba nie chce pan powiedzieć, że Wiśniewska odwiedza morderczynię swojej córki?

– Niestety. Od lat przynosi jej paczki, pisze listy i podobno nawet się za nią modli. – Mazepa nabrał głośno powietrza przez nos, aż zaświszczało. – Nieprawdopodobny, szalony związek zrozpaczonej matki z katem jej dziecka – zakończył, wyciągając fajkę z ust i energicznie wystukując popiół z cybucha do ulicznego rynsztoka.

– Sam diabeł by tego nie wymyślił – dodał Stern cicho.

Minęli plac św. Antoniego i znaleźli się na Łyczakowskiej pod domem starego redaktora. Zaczekali, aż przejedzie tramwaj, i przeszli na drugą stronę ulicy, pod słup ogłoszeniowy.

– Niech pan kiedyś do mnie jeszcze zajrzy, panie Stern. – Szarkowski wysunął dłoń na pożegnanie. – Nie wiem, czy w czymś pomogłem, w każdym razie cieszę się, że mogliśmy o tej sprawie porozmawiać.

Pierwszy raz był u de Brie na stancji, przy św. Jacka pod dziesiątką. Wynajmowała ją u pani Adelajdy Koszko, wdowy po nadradcy pocztowym. Mieszkała na pierwszym piętrze dwupiętrowej kamienicy, której front zdobiła fantazyjna arabeska. Miała dla siebie kuchnię, łazienkę i przestronny pokój, którego okna wychodziły na wybrukowaną i obsadzoną lipami ulicę.

Minęła siódma, zmierzchało. Stern czekał niecierpliwie, aż de Brie wreszcie się przebierze. Obejrzał książki w jej biblioteczce. Całkiem spora kolekcja. Dzieła psychologiczne, filozoficzne, większość po francusku i po niemiecku. Był także Ossendowski, Schulz, Witkacy, same nowości. Nie podejrzewał, że jego koleżanka z pokoju ma takie zacięcie naukowe. Na półce leżało założone zakładką niemieckie wydanie głośnej powieści Remarque’a Na Zachodzie bez zmian. Jakub przekartkował antywojenne dzieło autora, którego Goebbels zabronił wydawać w Niemczech i którego książki kazał spalić na stosie. Potem podroczył się z kotką, aż zadrapała go w palec. W końcu jego uwagę zwróciła biała róża w wazonie. Kiedy Wilga wyszła z łazienki, nie wytrzymał.

– Spotykasz się z kimś? – zapytał, udając obojętność.

– Skąd to nagłe zainteresowanie moją osobą?

– Nie chciałem cię urazić, pytam z ciekawości.

– I z ciekawości podsłuchujesz moje rozmowy telefoniczne w redakcji? Głupio ci i nie wiesz nawet, co teraz odpowiedzieć.

Stern odetchnął ciężko.

– Tak, poznałam kogoś. Widzieliśmy się dwa razy. Chcesz, żebym opisała ci szczegóły? A jeśli czasem mam chęć na pyszne orzechowe lody, to co w tym złego?

– Daj spokój, nie o to mi szło – wycofał się rakiem.

Wilga wyczuła jego zmieszanie i uśmiechnęła się dwuznacznie. Nie zamierzała zdradzać, że jej nowy znajomy jest diabelnie przystojny, i że jeśli wszystko ułoży się między nimi, tak jak myśli, to wybiorą się niedługo do kina.

– Jak wyglądam? – Szybko zmieniła temat.

– Wspaniale, to znaczy... Jesteś ciut za chuda. No i ręce. Powinny być spuchnięte. Obciągnij rękawy swetra. Tak jest lepiej. A ja?

– Zdejmij krawat, bo jesteś za elegancki. Kołnierzyk koszuli na wierzch. No i obrączka. Schowaj ją do kieszeni!

Jakub posłusznie zdjął krawat, próbując przeistoczyć się w zdesperowanego inteligenta, któremu przydarzyło się wielkie nieszczęście życiowe.