– A jak się domyśli?
– Możesz być spokojna, że nie się domyśli – odparł, śliniąc palec i zsuwając ślubną obrączkę.
– Pójdę chyba przez ciebie do piekła. – De Brie poprawiła poduszkę pod sukienką. – Pamiętasz swoją żonę w ciąży? Wiesz, jak chodziła?
– Nie tak – powstrzymał ją Stern. – Odegnij się lekko, a brzuch do przodu. I nogi, masz iść szeroko jak marynarz.
Przed wyjściem de Brie nalała Mirandzie mleka do miseczki i pogłaskała ją czule po grzbiecie. Kotka z wdzięczności przeciągnęła się i odprowadziła ich do drzwi, robiąc z ogona antenkę.
Był chłodny kwietniowy wieczór i mgła spływała na ulicę jak delikatny welon. W słabym świetle latarni dopiero z bliska można było rozeznać ich twarze. Kryjąc się, zeszli w dół do Jabłonowskich, gdzie Jakub przywołał dorożkę. Zamówili kurs na Kleparowską, pod dom Pod Księżycem, i poprosili fiakra, by postawił budę.
Minęli Górę Stracenia, stary cmentarz żydowski, browary i Dom Inwalidów. Szkapa wesoło dzwoniła podkowami o bruk, a dryndziarz cierpliwie cmokał na nią, jakby jechali na romantyczną przejażdżkę.
Zatrzymali się przy przekrzywionej lipie, kilkanaście metrów przed domkiem. Trzymając się za ręce, doszli do furtki. Weszliby pewnie do środka, gdyby nie podpalany wilczur, który zagrodził im drogę. Wyglądało, że wściekła bestia lada moment przeskoczy ogrodzenie i ich rozszarpie. Głośne ujadanie wywołało gospodynię. Drzwi się uchyliły i ostry kobiecy głos przywołał czworonoga do porządku.
– Czego? – zwróciła się do intruzów, podchodząc do bramki. – Czego mi psa straszą?
– My do szanownej pani Tarki.
– To ja, czego chcecie?
– My z nieśmiałym zapytaniem – odezwał się Stern, patrząc na młodą gospodynię.
Córka starej Tarki otaksowała gości od stóp do głów. Była urodziwa. Czarne brwi, czarny jak smoła warkocz, wąska talia i karminowe usta przyciągały wzrok niczym magnes opiłki. I Sternowi przebiegło przez myśl, że ślepa natura połączyła piękno z bestią. A może Bóg?
Kobieta nie wpuściła ich do domu. Co więcej, kiedy się dowiedziała, z czym przyszli, zagroziła, że zawiadomi policję.
– Kto was nasłał?
– Nikt, my z polecenia od dobrych ludzi – odpowiedziała Wilga, czerwieniąc się.
– Przydarzył nam się problem – dodał Stern, pocierając dwudniowy zarost. – Potrzebujemy tylko adresu i zaraz nas nie ma.
– Ni znam żadnych adresów i w niczym wam ni pomogi – podejrzliwie świdrowała wypięty brzuch Wilgi.
Przeprosili za nieporozumienie i jak niepyszni szykowali się do wyjścia. Byli już przy końcu posesji, gdy Malwina dogoniła ich.
– Potrzebuji telefonu. Jak będzi trzeba, ktoś was sam odnajdzi – oświadczyła, łypiąc na nich wzrokiem.
De Brie wyrwała kartkę z notesu i zapisała kulfonami numer telefonu pani Koszko, z uwagą: „prosić Lukrecję”. W ostatniej chwili wymyśliła to rzadkie łacińskie imię. Słyszała, że kobiety o tym imieniu są stanowcze, tak jak Lukrecja Borgia, córka kardynała (a późniejszego papieża), rozpustnica i trucicielka, ale też niewiasta o zadziwiającej inteligencji.
– To twój mąż? – zapytała bezceremonialnie.
– Chłop, nie mąż!
Tarka zaśmiała się wymuszonym śmiechem.
– To będzi was wieli kusztować.
– Ile?
– Ni ja ustalam ceny – dodała, przywołując psa.
– Bóg nam świadkiem, że nie mamy wyjścia – oświadczył Jakub i zaraz tego pożałował.
– Lepij ty Boga do tegu interesu ni mieszaj! – skarciła go, odchodząc bez pożegnania. – Lukrecja, co za kacapski imi – rzuciła pod nosem, wchodząc na drewniany ganek.
De Brie nie pozostawała jej dłużna. Miała swój epitet na gospodynię – grosse salope. Powtarzała te słowa w myślach, gdy sadowili się w dorożce i wracali na stancję.
Na ulicach mimo pogodnego i ciepłego wieczoru było wyjątkowo mało ludzi. Stern skonstatował, że pewnie nadaje „Wesoła Lwowska Fala” i słuchacze zebrali się przy radioodbiornikach, by słuchać z zapartym tchem gadki Aprikosenkranza z Untenbaumem.
Poniedziałek, 17 kwietnia 1939
Dochodziła trzecia. Czas w redakcji wlókł się niemiłosiernie, seledynowe wskazówki na zegarku Sterna obracały się tak leniwie, jakby lada moment miały stanąć. Redaktor snuł śliczne plany na popołudnie. Marzyła mu się karuzela z Piotrusiem, a może nawet film o przygodach Robin Hooda z Errolem Flynnem, na który mógłby się wybrać z Anną i Kasią. Nagle odezwał się telefon.
Jakub sięgnął leniwie po słuchawkę, by usłyszeć od Zięby, że jego plany muszą jeszcze poczekać. Inspektor dzwonił z miasta. Chyba z okolic dworca kolejowego, bo w słuchawce słychać było wyraźnie sapanie i pogwizdywanie lokomotywy.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
– Ależ skąd!
– Czy pamiętasz naszą rozmowę? – usłyszał pytanie zakończone charakterystycznym chrząknięciem.
Stern przytaknął, zaskoczony.
– To bądź na placu Mariackim, przy dziesiątym komisariacie.
– Kiedy?
– Natychmiast! – krzyknął Zięba.
– Co mam robić?
– Inteligentny redaktor z działu kryminalnego nie zadaje zbędnych pytań – zakończył gliniarz i się rozłączył.
Jakub wypił resztki zimnej kawy, przesączając fusy przez zęby. Włożył płaszcz, schwycił kapelusz i szybkim krokiem ruszył z redakcji w stronę figury Matki Boskiej, stojącej na marmurowym postumencie.
Nie zdążył nawet zapalić, bo drzwi komisariatu przy placu Mariackim 10 się otworzyły. Komisarz Edward Popielski wyszedł na chodnik i zawadiacko podciągnął spodnie na szelkach. Obok niego kręcił się rudy olbrzym w przyciasnej marynarce, ten sam, którego redaktor widywał nieraz w łyczakowskich knajpach.
Stern zelektryzowany ruszył za tą dwójką, starając się zachować bezpieczny dystans. Udawał, że ogląda wystawy, zatrzymywał się przy bramach i spoglądał na zegarek, jakby na kogoś czekał. Ta ekscytująca zabawa w tropiciela Indian skończyła się niespodziewanie, gdy przeciął im drogę pochód bezrobotnych. Jakub szybko wmieszał się w tłum, uważając, by nie stracić komisarza z oczu i przypadkiem nie zarobić od protestujących w zęby.
Głośne krzyki, gwizdy i hasła skandowane przez zgromadzonych towarzyszyły mu przez kolejne kilkadziesiąt kroków.
Z placu św. Ducha dotarł ze zbuntowanymi na Wały Hetmańskie. Tu zrobiło się naprawdę gorąco. Do bezrobotnych dołączyła brać studencka. Policja bezskutecznie próbowała powstrzymać demonstrantów. Wkrótce w stronę stróżów prawa poleciały kamienie i butelki.
Ciągnąc za sobą rudzielca, komisarz przecisnął się między uzbrojonymi w pałki mundurowymi. Stern z trudem przedarł się przez kordon; niespodziewanie ktoś złapał go mocno za rękaw.
– Witam pana redaktora – usłyszał zza pleców. – Moje gratulacje! Obrócił się. Za nim stał Leski, szef kroniki kryminalnej z „Dziennika Polskiego”.
– A to czemu?
– Odpowiedni człowiek w odpowiednim miejscu!
Stern nie odpowiedział. Z rozwianymi włosami, z palącym spojrzeniem redaktor ze znienawidzonej konkurencyjnej gazety wyglądał jak batiar po balandze. Jakub chciał przecisnąć się za komisarzem przez kolejny kordon, lecz Leski zagrodził mu drogę.
– Proszę mnie koniecznie odwiedzić – wykrzyczał, pokonując wrzask z dziesiątków gardeł, skandujących hasło o pracy dla wszystkich. – Wiem, że znalazł się pan u swego szefa na czarnej liście. Co by pan powiedział na współpracę?
Stern nie wierzył w przypadek.
– Mógłby pan pisać pod pseudonimem, bo panna Wilga do tej pracy się nie nadaje. Dzwoniłem do pana w zeszły czwartek. Nieźle się pan wystraszył – zaśmiał się szyderczo.