Na placu Halickim falował kilkusetosobowy tłum. Policja przepychała się z demonstrującymi bezrobotnymi. Redaktor szedł w stronę Akademickiej. Tłum z każdym krokiem gęstniał. Wzdłuż Legionów stały tramwaje i zamknięci w nich pasażerowie ze strachem obserwowali zajścia. Z przyciśniętymi do okien twarzami wyglądali jak świąteczne karpie stłoczone w akwarium. Do demonstrujących dołączyła się hołota. Wśród krzyków nikły policyjne gwizdki. Na stróżów prawa poleciała kostka brukowa i potłuczone płyty chodnikowe. Posypały się szyby. Dzieci płakały, a damy mdlały. Jakiś licealista z okiem zalanym krwią wzywał pomocy, biegnąc gdzieś z przekrzywionym tornistrem. Przechodnie uciekali w popłochu do sklepów i kawiarni, chcąc przeczekać zadymę.
Redaktor skrył się w bramie przy Jagiellońskiej. Na jego oczach szarżował oddział policji konnej uzbrojony w szturmowe pały. Dzwoniły podkowy po bruku, słychać było ogłuszające gwizdy, głośne komendy, przekleństwa i czyjeś wołanie o ratunek.
Stern wyciągnął z paczki ostatniego papierosa. Miał przed oczami obraz osmolonych kobiecych zwłok i noworodka okręconego różańcem, podobnego do upieczonej na ruszcie małpki. Na myśl o tym przypalił i zaciągnął się głęboko. Żaden papieros w życiu nie smakował mu jak ten. Przytrzymał dym w płucach i wolno wypuścił go przez nos. Przymknął oczy. Nadpalony rekwizyt nie dawał mu spokoju. Dlaczego akuszer zostawia swój znak? Dlaczego wybrał akurat drewniane koraliki? Nie wiedział, co o tym sądzić. Od takich subtelnych, psychologicznych roztrząsań był przemądrzały Wawdysz, nie on.
Kiedy znowu wyjrzał z bramy, tłum odpływał w stronę Kazimierza Wielkiego. On parł w przeciwnym kierunku, w stronę domu, lecz uszedł ledwie kilkadziesiąt kroków i nagle zmienił plany. Postanowił wstąpić do redakcji. Chciał zadzwonić do Anny i przekazać jej najnowsze wiadomości. Powiedzieć, że apteka Pod Aniołem, na rogu Gródeckiej i Leona Sapiehy (w której pracowała od ubiegłego roku), znalazła się szczęśliwie poza strefą walk.
Na rogu Rzeźnickiej i Jagiellońskiej kupił w sklepiku nową paczkę papierosów i butelkę Baczewskiego. Nie minął kwadrans, gdy z papierosem w zębach siedział za swoim biurkiem, z nogami na blacie, majstrując nożem przy butelce.
Podniósł słuchawkę i wykręcił domowy numer. Zniecierpliwiony czekał, lecz odpowiedział mu głuchy sygnał. Zadzwonił ponownie, z takim samym jak poprzednio efektem. Może Anna pojechała z dziećmi do rodziców, zastanawiał się. Było dziesięć po ósmej, gdy zbił lak z szyjki, odkorkował butelkę i wlał do gardła palące lekarstwo. Nie myślał, co będzie jutro, chciał za wszelką cenę zapomnieć to, co niedawno widział.
Kelner od razu poznał swego klienta i już przy wejściu usłużnym ruchem pokazał mu stolik, który się zwolnił przy oknie. Był mile zaskoczony, że graf wybrał się do kawiarni w taką polityczną zawieruchę. Przeczekał, aż krzyki hołoty za oknem ucichły, i zapytał uprzejmie, czy dziś ma podać lody orzechowe. Gość nie odpowiedział, lecz uśmiechnął się ciepło, co oznaczało przyzwolenie.
Kelner pośpiesznie przyniósł z kuchni zamówiony deser w pucharku i postawił go na stoliku. Klient nie od razu zareagował. Z zaciekawieniem czytał gazetę. Interesowała go kronika kryminalna w „Kurierze”, jakby to, co się działo za oknem, było nudnawym filmem.
Wciąż uśmiechał się do siebie. Miał zmierzwione włosy, wypieki na twarzy i wydawał się być dziwnie podniecony, gdy wbijał stalowy widelczyk w posypaną zmielonymi orzechami kremową gałkę.
Kiedy spałaszował lody, zamówił lampkę madery. A gdy garson nalewał ją do kieliszka, trzymając butelkę przez serwetkę, gość przeniósł się myślami gdzieś indziej.
Przypomniał sobie wycieczkę do Wiednia. Pojechał tam przed kilkunastu laty z wujem, w nagrodę za bardzo dobre sprawowanie. Odwiedzili w Schönbrunn najstarszy ogród zoologiczny na świecie, założony przez cesarza Franciszka I. Spacerowali od klatki do klatki, od zagrody do zagrody, by wreszcie zatrzymać się przy wielkiej stalowej wolierze. Wuj (nauczyciel etyki w gimnazjum niemieckim) był dziwnie zdenerwowany i chciał mu koniecznie pokazać żyrafę, lecz to, co działo się za siatką, było najlepszym spektaklem, jaki mógł mu zafundować. Ogromny orzeł wyciągnął z gniazda żywego pisklaka, rzucił go na kamienie i zaczął zapamiętale dziobać. Opiekun, widząc okrutną scenę, próbował odwrócić uwagę młodzieńca. Obiecywał lody orzechowe, jednak on nie zamierzał się ruszyć. Zaparł się i tak długo płakał, aż obejrzał krwawy finał.
Przerwał wspomnienia, bo przy mahoniowym pianinie pojawił się chudy muzyk we fraku. Siadł na okrągłym taborecie, otworzył pulpit i postawił na nim Wiener Tanzalbum für Pianoforte. Nieśpiesznie przekartkował go i uniósł palce nad klawiaturą. Po chwili popłynęły przez salę romantyczne tony Wiener-Stimmen, pełnego gracji walca Franza Wagnera.
Wypił maderę i w zamyśleniu odstawił kieliszek. Melodia, którą usłyszał, pomogła wydobyć mu z pamięci jeszcze jedno zdarzenie. Wracał do niego rzadko, lecz teraz stanęło mu przed oczami, jakby to było wczoraj.
Tamtego dnia, po wycieczce do wiedeńskiego zoo, wuj Jerzy zabrał go do Schlossbergu, koło Grazu. Chciał mu pokazać niezdobytą twierdzę Riegersburg, pobudowaną do obrony przed wojskami tureckimi. Wytwór ludzkich rąk, do którego mieli dojechać kolejką linową, piętrzył się na skale jak gigantyczne gniazdo orła. Wuj zachowywał się podejrzanie. W jego ruchy wkradła się dziwna nerwowość. Wyraźnie nadskakiwał mu, jakby czuł się winnym po incydencie w zoo i bał się tego, co miało się jeszcze wydarzyć. Popisywał się kuglarskimi sztuczkami, opowiadał po drodze tanie dowcipy, a nawet zagwizdał jakąś operetkową melodię, mrużąc zabawnie oko. Wszystko na nic. On celowo nie odzywał się do wuja i wciąż myślał o swoim orle. Królewski ptak był mądry i silny. Bardzo pragnął być kiedyś tak godnym podziwu jak on. Wkrótce nadarzyła się ku temu okazja.
Pod wieczór wuj kupił bilety i wsiedli do zawieszonego na linie wagonika. Byli ostatnimi spóźnionymi pasażerami. I gdy wagonik wolno sunął w górę, przyszła mu do głowy natrętna myśl. Nie opuszczała go i wracała nachalnie. Wuj pomógł mu ją wkrótce zrealizować. Kiedy się oparł o drzwi, zza chmur zaświeciło zachodzące słońce. Oślepiony starzec przymknął na chwilę oczy. To wystarczyło. Delikatnie złapał za klamkę i pchnął. Udało się. Staruch dostał to, na co zasłużył. Zaskoczony darł się wniebogłosy, spadając na skały w kilkudziesięciometrową przepaść razem ze swoją pieprzoną etyką.
Właśnie wtedy przypieczętował się jego los. Kiedy wrócił do Lwowa, odwieziony przez policję, ciotka straciła dla niego serce. Zrobiła się niewiarygodnie skąpa i nigdy nie miała dla niego czasu. Po tragicznej śmierci męża została jego jedyną żywicielką. Pracowała na poczcie przy segregacji listów i paczek. Zarabiała tylko tyle, że starczało im na jedzenie i czynsz za dwupokojowe mieszkanie. Dzięki jej zapobiegliwości dzieciństwo spędził w internacie, który prowadziły siostry zakonne. Był zdolnym, lecz niepokornym chłopcem. Wiele godzin przeklęczał w kącie z dłońmi skrępowanymi różańcem. Wtedy marzył. Myślał o śmierci, która mogłaby go przytulić. To właśnie w ochronce pierwszy raz zobaczył Malwinę, śliczną czarnowłosą dziewczynkę, której matka siedziała w więzieniu za jakieś straszne zbrodnie. Siostry ostrzegały go, by się z nią nie bawił, bo opętał ją szatan, lecz on specjalnie obrał ją za swoją powierniczkę.