Malwina także była niepokorna i często klęczała w kącie obok niego. Spotykali się na obiadach i w kościele na mszach. Były też przyjemniejsze chwile, gdy w towarzystwie sióstr wychodzili do parku na wycieczkę. Co roku bawili się ze sobą na zabawach choinkowych, raz nawet zatańczyli. Potem niespodziewanie ich drogi rozeszły się na kilka lat.
Nigdy nie miał prawdziwych przyjaciół, choć pewnie mógłby ich mieć na pęczki. Nie chciał, by prócz niego ktoś znał jego myśli. Zawziętość i ambicja pomogły mu w awansie społecznym. Skończył szkołę i zapisał się na studia, wbrew ciotce. Pewnego dnia spotkał w mieście Malwinę. Wydoroślała. Była śliczna, tak śliczna, że oglądali się za nią na ulicy wszyscy chłopcy, a nawet dorośli mężczyźni. Rozmawiali godzinami, jakby chcieli się wygadać za całe życie. Malwina pracowała u Baczewskiego, przy dystrybucji wódek, on zaś dorabiał na czesne korepetycjami. W grudniu zeszłego roku, przed świętami, gdy wracał tramwajem z wykładów, zobaczył ją znowu na Janowskiej. Wyskoczył za zakrętem i podbiegł do niej. Od razu przytuliła się do niego jak kotka spragniona ciepła. Odprowadził ją aż pod dom. Mieszkała sama w domku przy Kleparowskiej. Zaprosiła go do środka. Po kolacji, którą wspólnie przyrządzili i zjedli, wskoczyli pod pierzynę. Przez całą noc się kochali. To wtedy, gdy przytuliła się do niego zaspokojona, odkrył przed nią swoją pasję. Interesowała go eugenika, nauka o doskonaleniu ludzkiej rasy. Malwina potakiwała. Byli mikrobami, które przetrwały, by inne mikroby nie zaznały w życiu tylu co oni cierpień. Mogliby razem dokonywać selekcji, by ukrócić cierpienia. Wyjaśnił Malwinie, że wielu ludzi na świecie myśli podobnie, lecz tylko nieliczni mają śmiałość wcielić teorię w życie. Opowiadał o Galtonie, który dowiódł, że niedoskonała część populacji może zniszczyć ludzkość, i Malwina znowu przyznała mu rację. A potem opowiadał o Charlesie Davenporcie ze Stanów Zjednoczonych, ojcu eugeniki. Stwierdził, że chciałby być jego uczniem, i że z jego wykładów o humanitarnym unicestwieniu nie zmarnowałby ani godziny. Wiedziałby dokładnie, kto godzien jest żyć, a kto nie, by nie hamować rozwoju społecznego.
Kiedy mówił o tym Malwinie, ziewała szeroko. W końcu obróciła się na bok, podciągnęła kołdrę pod brodę i zasnęła.
Zaszedł dalej niż inni i w to nie wątpił. Najtrudniejsze były pierwsze kroki. Stawiał je jak ślepiec, lecz pomogła mu wiara w to, że dzięki niemu skażona przestrzeń oczyści się dla tych, którzy powinni godnie żyć. Codziennie ocierał się o śmierć i dzięki niej zaszedł dalej niż inni. Bo była wszędzie. Przyczajona czekała w domach i panoszyła się na ulicach, przesiadywała w urzędach, w szpitalach na łóżkach obłożnie chorych, skąd trudno było ją przegonić. Widział ją na twarzach dorosłych, słyszał w biciu dzwonów, mowie księdza na ambonie, dźwięku puszki ofiarnej i w płaczu dzieci. Słyszał ją w beztroskim śmiechu, widział w sielskiej zabawie, gonitwie za sławą i za pieniędzmi. Czaiła się w otwartych ze zdumienia ustach, gotowa zamknąć je w pół słowa. Siedziała na skrzywionych karkach, dokładając swój śmiertelny ciężar. Tylko tacy jak on, którzy otarli się o śmierć, potrafią zdiagnozować rzeczywistość i zrobić to, co w istocie jest konieczne i zbawienne. Głupia, sentymentalna słabość! Musiał ją w sobie wyeliminować, przełamując tabu. Był wybrańcem, bo oswoił śmierć, zostając jej akuszerem.
Wypuściła go dopiero rano. Akurat spadł świeży śnieg i na ulicy zrobiło się tak ślicznie jak w niebie.
Lubił najbardziej, gdy ciepły wiatr wnikał mu między pióra, prowokując do lotu, lecz teraz był przejmujący chłodem wieczór i jednostajny rechot żab, docierający znad rzeki, zakłócał grobową ciszę. Orzeł otulił się skrzydłami. Zniechęcony odwrócił głowę od księżyca, który trupim światłem oświetlał las, i znieruchomiał. Jeszcze przez kilka dni musiał być cierpliwy.
Wtorek, 18 kwietnia 1939
Stern ocknął się z głową na biurku redakcyjnym. Cisnął go pęcherz i bolały wszystkie kości. Świtało, tylko nie w jego skacowanej głowie. Nad dachami domów ślizgały się promienie słońca, a jego gardło wyschło z pragnienia na pieprz. Marzył o zimnym piwie marcowym, ale żadna usłużna ręka nie pojawiła się, by skrócić jego męki.
Kiedy wrócił z toalety, zgniótł paczkę po papierosach i wytrzeszczył oczy. Ulubiona paprotka, o którą dbała Wilga, została zbezczeszczona. Ktoś złamał jej dorodny liść, a z glinianej doniczki zrobił śmierdzącą popielniczkę.
Przeklinając, wydłubał pety na kartkę, odkopał podstawę liścia i jak tylko umiał, delikatnie go wyrwał. Kikut zamaskował ziemią. Z daleka wyglądało nieźle. Zostały jeszcze cztery odrosty. Pomyślał, że zajęta pracą nie zauważy zniszczeń, i odetchnął zadowolony. Były inne świadectwa pogromu. Na parapecie prężyły się dumnie trzy puste flaszki. Podniósł jedną, wysączył ostatnie krople, a potem tak samo troskliwie zaopiekował się drugą i trzecią.
Jak przez mgłę przypomniał sobie, że przed północą zajrzał do niego cieć i poczęstował go samogonem. Ostro dyskutowali, a potem film mu się urwał. Spojrzał mętnym wzrokiem na continentala. Tkwiła w nim zapisana kartka ze świeżutkim tekstem. W jego głowie zrodziła się herezja, że to właśnie Czerkieski dyktował mu nad ranem ostatnie słowa, ale niby skąd prosty odźwierny z recepcji mógłby o tym wszystkim wiedzieć? A może jest policyjną wtyką i mówi tylko to, co chce powiedzieć? I przypomniał sobie jeszcze coś, coś, co brzmiało jak „gra i przynęta”. Co to za gra, w której miałby uczestniczyć? I kto miał być tą przynętą: on czy Wilga? Pojawił się jeszcze raz dom Pod Księżycem i jakiś dostawca towarów kolonialnych, o którym nigdy wcześniej nie słyszał.
Nie miał zamiaru prosić dozorcy o wyjaśnienia, nie pozwalał mu na to dziennikarski honor. Na dodatek nie był pewien, czy tej nocy nie przeszli przypadkiem „na ty”. Pamiętał jedynie, że niezauważony podrzucił tekst do sekretariatu. Ta myśl wyczerpała go i znowu przymknął oczy.
Przed jedenastą Kazia obudziła go wrednym telefonem i poinformowała, że jakiś gość czeka na niego w kawiarence. Dudniło mu w głowie, gdy ruszył po schodach na poddasze, by posłać tajemniczego interesanta do wszystkich diabłów.
– Nie mogłeś znaleźć sobie lepszego miejsca? – rzucił, wpatrując się złowrogo w inspektora, okupującego stolik pustej o tej porze redakcyjnej kawiarenki. – Sto razy prosiłem, żebyś tutaj nie przychodził. Wiesz, co o mnie pomyślą?
– Żeś chatrak? – Zięba zaśmiał się wymuszonym śmiechem. – Nie rób sobie wyrzutów. Zaszedłem do Mania z krótką roboczą wizytą. Pogadaliśmy szczerze o przeszłości i pomyślałem, że skoro na dworze leje, to nie będziemy biegać po mieście. Jestem już po ciasteczku, wspaniałej kawie z mleczkiem. Chciałem się z tobą przywitać, popatrzeć jak z formą i zaraz lecę.
– Słucham. – Stern marzył, by mieć już tę drażliwą rozmowę za sobą.
– Nie gorączkuj się. Do twej szczegółowej relacji, na którą niechcący rzuciłem okiem u Mania w gabinecie, chcę dołożyć i swoje pięć groszy.
– Czytałeś mój tekst? – Głos Sterna niczego dobrego nie wróżył.
– Wybacz ciekawość. Nie mogłem się już doczekać jutrzejszego wydania.
Jakub opadł na krzesło. Skłębione myśli nie dawały mu się okiełznać i wylatywały cięgiem z jego głowy jak gazety z maszyny drukarskiej.
– Jest świadek.
– Jaki świadek?
– Z Legionów, z posesji, gdzie na piętrze sfajczył się lokal. – Zięba zrobił z ust zabawny dziobek. – To muzyk, absolwent konserwatorium, który mieszka piętro wyżej z mamusią. Zgłosił się sam, raniutko. Mówił, że wszystko słyszał.