– Czyżby z pozdrowieniem? – zapytał żartobliwie jego kolega.
– Przestań! W tamtejszej prasie medycznej ukazał się artykuł podpisany pseudonimem. Jest szeroko komentowany ze względu na poruszany w nim temat. Podobno tezy są bardzo daleko idące: ostra selekcja, naród, rasa. Doskonale wiesz, o czym mówię. Polityka populacyjna, ale taka, by tylko najlepsze pod względem biologicznym osobniki mogły się rozmnażać. Szef podejrzewa...
– Że to któryś z nas?
– To ty powiedziałeś.
– Mamy podziwiać karierę tajemniczego autora? Profesor nie przysłał dalszych instrukcji? – Chudy lekarz w ciemnych okularach, z rachityczną kozią bródką, zaśmiał się niespokojnie.
– To ostrzeżenie. Dobrze wiesz, że eugenika nie jest nauką, jest rakiem w nauce. Bo to nie człowiek ma decydować o losie drugiego człowieka.
– Mówisz tak, Karolu, z przekory czy z przekonania? – rzucił rozmówca z bródką. Mężczyźni w kitlach, widząc nieznajomą, zamilkli nagle i odeszli.
Wilga obejrzała ostatnią gablotę, a potem stanęła pod drzwiami z napisem wygrawerowanym na mosiężnej tabliczce:
MUZEUM PREPARATÓW MEDYCZNYCH.
Zaintrygowana nacisnęła klamkę i weszła do środka.
Była sama w wielkiej, zalanej słońcem sali. Spacerowała między półkami jak w labiryncie i na każdy jej krok stary rozeschnięty parkiet odpowiadał skrzypieniem. Przyglądała się zgromadzonym eksponatom, żałując, że nie może usłyszeć fachowych objaśnień przystojnego cicerone. Czytała łacińskie inskrypcje, starając się zrozumieć medyczne opisy. Zaraz przy wejściu dostrzegła krtanie jak gotowane raki i żyły jak rozciągnięte powrozy przymocowane do drewnianych blatów. Za nimi prezentowały się dumnie zalane formaliną serca, kręgosłupy i wyłupione oczy. Tuż przy oknie zaprzątnął jej uwagę żołądek wypełniony połkniętymi włosami. Wyglądał z bliska jak indiański skalp. Były też inne osobliwości, na które patrzyła z obrzydzeniem. Chociażby ręka marynarza w ogromnym naczyniu podobnym do akwarium. Na białej skórze prezentował się wyzywający tatuaż roznegliżowanej dziewczyny, wykonany (jak objaśniał napis na pożółkłym kartoniku) w Szanghaju. Obok zgiętej w łokciu ręki grzała się na słońcu odcięta noga z ospą prawdziwą, zanurzona w wysokim słoju jak ratafia.
Wilga stanęła przed schodami prowadzącymi na wyższą galerię i się zawahała. Przed nią wisiały powieszone za grdyki dwa szkielety ludzkie, wyglądające jak strażnicy piekieł, które ktoś dla kawału pozbawił czaszek. Większy – kościotrup mężczyzny z monstrualnymi palcami rąk – i mniejszy – kobiety, ze zdeformowaną miednicą i wydętą kurzą klatką piersiową. Na wysokości jej twarzy znalazły się w słoju zrośnięte głowami bliźniaki, uchwycone w jakimś dziwnym, upiornym tańcu. Ekspozycję zamykał rząd dziecięcych główek z otwartymi ustami, jakby dziwiącymi się tej niecodziennej wizycie. Wszystkie były bez rzęs i bez brwi, jak odlane z gumy karnawałowe maski.
Czas minął szybko. Kiedy wyszła z muzeum, Frycz już na nią czekał. Po jej minie poznał, że eksponaty wywarły na niej piorunujące wrażenie. Zaproponował, dla zmiany nastroju, by zajrzeli do audytorium, które mieściło się po prawej stronie wysokiego i ciemnego korytarza.
Pusta sala wykładowa, do której weszli, mogła pomieścić kilkudziesięciu studentów siedzących piętrowo jak w teatrze. Przed wielkimi, czarnymi tablicami, na których wykładowcy objaśniali swoje wywody, ustawiona była katedra z zielonym blatem. Obok niej stał politurowany stolik z uchylnym pulpitem i wgłębieniem na kałamarz i pióro.
Wilga przypomniała swemu cicerone, po co przyszła. Lekarz wciąż z jakiegoś powodu zwlekał. Wpierw pokazał jej windę do transportu ciał i narzędzia chirurgiczne, a także pokój sędziów i ciemnię fotograficzną. Kiedy znaleźli się sam na sam w ciemni, była pewna, że chce ją objąć i pocałować. Nie wyobrażała sobie jednak, że mógłby to zrobić właśnie teraz, bo wszystko by popsuł.
W końcu, gdy wciąż nalegała, poprowadził ją biegnącym po łuku korytarzem pod dwuskrzydłowe drzwi, dostosowane do transportu ciał na wózkach. Otworzył je na oścież i wpuścił Wilgę do środka prosektorium.
W milczeniu obserwowała zalane słońcem wnętrze. Zapamiętała owalny marmurowy stół stojący na środku wysokiego pomieszczenia. Posiadał centralnie umiejscowiony otwór, służący do odprowadzenia krwi i nieczystości z jelit, które spłukiwano wodą z grubego, czarnego szlaucha. Miał wgłębienie jak płytka wanna, lecz dodatkowo był wyposażony w skórzane pasy, którymi przypinano ciała, by nie zsunęły się na lastrikową posadzkę.
Stała w bezruchu, starając się nie oddychać, lecz trupi zapach, który skaził powietrze w sali, spowodował, że zebrało się jej na wymioty. W końcu poddała się i szybko wybiegła między pustymi trumnami na dziedziniec, by zatrzymać się na żwirowej ścieżce. Oddychała świeżym powietrzem jak wyrzucona na brzeg ryba. Patrzyła na kępę zieleni Cmentarza Łyczakowskiego, wznoszącego się w oddali. Przymknęła oczy, lecz wciąż widziała zalany formaliną żołądek wypełniony włosami. Jeszcze raz odetchnęła i odruchowo schyliła się nad trawnikiem, bojąc się, że za chwilę zemdleje.
Frycz podszedł do niej i objął ją ramieniem. Nie protestowała. Był szarmancki, jeśli można być szarmanckim kilka kroków od miejsca, w którym kroi się ludzkie zwłoki. W jakimś momencie poczuła, że coś z nim jest nie tak.
– Pan się śmieje?
Przytrzymał ją przy sobie. Delikatnie, tak że gdyby chciała, mogłaby się uwolnić.
– Najmocniej przepraszam, ale gdyby widziała pani to, co ja, nic nie robiłoby już na pani wrażenia. – Spojrzał jej w oczy, aż speszona spuściła wzrok.
Stern przerwał Wildze rozmyślania. Wstał ciężko zza biurka i dosunął głośno krzesło, aż podskoczyła.
– Oskar Frycz, od kilku dni wciąż o nim słyszę. Zięba mówił, że wysoko zajdzie. Przytaknęła, zamyślona.
– Już czwarty dzień z rzędu... – próbowała szybko zmienić temat.
– Co?
– Jak to co? Wieczorna mgła.
Słuchawkę podniosła wdowa po nadradcy, pani Adelajda Koszko. Wpierw myślała, że to pomyłka, ale miły pan zakomunikował, że otrzymał ten numer od pani Lukrecji. Mężczyzna powiedział, że jeśli nie sprawi kłopotu, zadzwoni po szóstej wieczorem.
Wdowa zdziwiła się trochę tej Lukrecji, lecz kiedy zapytała o to pannę Wilgę, dziennikarka szybko wyjaśniła pomyłkę.
– Na bierzmowaniu przyjęłam imię Lukrecja i czasem go używam – skłamała na poczekaniu.
– Rozumiem, że gdyby ten sam pan odezwał się ponownie – wdowa poprawiła koczek i spojrzała wymownie na Wilgę – mam przełączyć rozmowę do pani pokoju?
Wilga przytaknęła, a Koszko odeszła, głowiąc się, cóż to za tajemniczy kawaler dzwoni do jej sublokatorki, wtedy gdy odwiedził ją sławny redaktor Jakub Stern z „Kuriera”.
Dokładnie trzy po szóstej odezwał się telefon i pani Koszko powiedziała uprzejmie, że przełącza rozmowę do Lukrecji.
– Dzwonię z polecenia od pewnej pani – mówił męski głos – czy mogę prosić panią Lukrecję?
– Niestety, leży w łóżku – powiedział Stern, przykrywając mikrofon chusteczką – źle się czuje – powtórzył za Wilgą.
– Rozumiem, że decyzja już zapadła?
– Tak. Nie możemy dłużej czekać. Lukrecja skarży się na bóle.
– Usługa kosztuje pięćset złotych, bez targowania.
– A gdyby zechciał pan... – Stern próbował zyskać na czasie.
– Mówiłem, że bez targowania.
– Gdzie mamy przyjechać i o której? – zapytał, patrząc na Wilgę.
– Jutro...
– Jutro? – przerwał mu Stern.
– Kwadrans po szóstej – ciągnął stanowczo mężczyzna – pójdzie pan sam do Wiedeńskiej z odliczonymi pieniędzmi w dwudziestozłotowych banknotach. Mają być w szarej, zaklejonej kopercie. Zajmie pan miejsce pod oknem i będzie czekał.