– Co pan mi bajirujesz?
– Już mówiłem, jestem dziennikarzem i przyszedłem po garnitur. Liczba oznacza cenę, a nie...
– Nie mądrzyć się! – Posterunkowy poskrobał się po czole. – Nie może pan zabrać garnituru, kiedy krawiec nie żyje. Bo komu pan zapłaci? Chyba nie mnie? – Zaśmiał się chamskim śmiechem.
– Zapłacę rodzinie.
– Słyszał, że nie ma rodziny?! – Wąsacz spojrzał mu groźnie w oczy.
– Po co tyli bałakać. Wszystko wyjaśni na komisariacie – dodał kolega, kolejny raz prezentując w uśmiechu krzywe, końskie zęby.
Stern spróbował ostatniej deski ratunku.
– Chcę się skontaktować z Samuelem Hillelem. To mój adwokat.
– Z nikim nie będziesz się kontaktował! – Posterunkowy poprawił pasek pod brodą. – Już ja o to zadbam! – dodał, nakładając redaktorowi kajdanki.
Hałaśliwy tłumek wciąż stał na półpiętrze, domagając się surowej kary, bo wina szczwanego goja była już dawno przesądzona. Nagle zrobił się rejwach. Do pomieszczenia wszedł lekarz, a za nim rabin. Medyk w rogowych okularach wyglądał, jakby sam potrzebował pomocy. Był przeraźliwie chudy, a siwa marynarka zapięta krzywo upodabniała go do stracha na wróble. Strach kucnął przy denacie, odchylił perkal z ciała i wyjął z kieszeni stetoskop. Potem wetknął przewody słuchawkowe do uszu i rozpiął koszulę krawca.
Następnie przytknął metalowy lejek do klatki piersiowej porośniętej rudymi kłakami. Przeniósł go na szyję i w końcu przeczącym ruchem głowy dał znak, że krawiec nie żyje.
Na prośbę posterunkowego lekarz obejrzał także ręce nieszczęśnika, opuszki palców i paznokcie, zlustrował dokładnie głowę i tułów, szukając jakichś śladów, które mogłyby wyjaśnić przebieg zdarzeń, lecz prócz wisielczej pręgi od krawata nie znalazł oznak przemocy. Na koniec dodał, przyciszając głos, jakby to była wielka tajemnica, że krawiec był pijany.
Po medyku do swoich czynności przystąpił brodaty rabin w czarnym filcowym kapeluszu i długim, eleganckim chałacie. Odmówił śpiewnie kadisz, a potem wyjął z kieszeni śnieżnobiałą chusteczkę i teatralnym ruchem wytarł łzę. Oznajmił też, że niezwłocznie przyśle kogoś z bractwa pogrzebowego Chevra Kadisza, by zapewnić nieboszczykowi godny ceremoniał pochówku. Poprosił sąsiadów o czuwanie nad zmarłym, po czym przykrył denata perkalem i wyszedł, recytując głośno psalm Dawidowy.
Po jego zniknięciu ta sama dziewczynka, która zdybała Sterna przy Szczęściarzu, zapaliła u wezgłowia zmarłego kaganek. Lampka paliła się migotliwym światłem, skwiercząc, i pomieszczenie wypełniło się oliwnym zapachem.
To, co się działo u krawca po wejściu policjantów, było ewidentnym zaprzeczeniem dobrych praktyk kryminalnych. Stern przypomniał sobie, że krzesło, na które musiał wejść Aaron, stało nie wprost pod hakiem, lecz było przesunięte co najmniej o pół metra. Nie można więc było wykluczyć, że ktoś „życzliwy” pomógł mu zejść z tego świata. Równie dobrze krawiec mógł sam odepchnąć je nogami w przedśmiertnym wyrzucie ciała.
Postępowanie prowadzono byle jak. Lokatorzy, którzy przewalili się przez pracownię, skutecznie zatarli ślady, jeśli rzecz jasna w ogóle jakieś były. Każdy czegoś dotykał, bo każdy sądził, że ma prawo znaleźć się w tej doniosłej chwili blisko „swojego” nieboszczyka.
Policjanci zaprowadzili skutego Sterna na komisariat przy Kurkowej 23. Tam kilka razy z rzędu odpowiadał na te same idiotyczne pytania. Musiał zdać relację z tego, co robił od poniedziałku, godzina po godzinie. Dlaczego wybrał odległą żydowską dzielnicę, by uszyć garnitur? Skąd znał Aarona Lillego? Dlaczego przychodził do przymiarki tak często i czy spotkał kiedyś małą dziewczynkę, która mogła tańczyć jak Isadora Duncan? A także, czy widział kiedyś drewnianą walizkę porzuconą na podwórku pod śmietnikiem, a jeśli tak, to co sobie wtedy pomyślał.
O krawcu powiedział mu przyjaciel. Nie, nie widział żadnej walizki. Usłyszał o niej po raz pierwszy wczoraj, kiedy przyszedł odebrać garnitur. Leę spotkał pod sklepem monopolowym. Nie skojarzył faktów, bo jej nigdy wcześniej nie widział.
O drugiej nad ranem, zamykając oczy ze zmęczenia, odniósł wrażenie, że sytuacja, w jakiej się znalazł, zaczyna śledczego bawić. Najwidoczniej obecność znanego dziennikarza prowadzącego kronikę kryminalną imponowała mu. Pochwalił się, że kibicuje mu od dawna i nie opuścił żadnego jego artykułu.
Blondyn o szerokim nosie i rozbieganych oczach był nad wyraz gadatliwy. Stern dla świętego spokoju potakiwał mu, widząc efekty (pożal się Boże) półrocznej nauki w szkole policyjnej.
Za oknem noc zamieniała się w poranek, gdy stróż prawa, ziewając szeroko, skończył spisywać zeznania i głośno odczytał protokół. Chyba uwierzył w przedstawioną wersję wydarzeń, bo zdjął kajdanki podejrzanemu i pokazał miejsce, gdzie należało złożyć podpis. Zgodził się także, by redaktor zabrał z pracowni krawca swój nowy garnitur, co potwierdził pieczęcią postawioną na wielkim jak świadectwo maturalne blankiecie.
– Pieniądze zostawi pan u dozorcy. Przydadzą się, panie redaktorze, na pogrzeb – zakończył, rozdziawiając usta i demonstrując ruchliwy, czerwony język.
Wracał do domu, gdy słoneczne promienie zza Cetnerówki budziły Pohulankę do życia. Szedł wolno, stawiając szeroko kroki, bo wciąż bolały go opuchnięte jądra. Było chłodno, skulił więc ramiona i postawił kołnierz marynarki. Dopadła go natrętna myśl, że mógłby zajść do szynku Icka Spucha na pieczoną gęś i szklaneczkę wódki. Kilka razy nad ranem miał okazję spróbować tego specjału z adwokatem Hillelem, a teraz ta smakowita nagroda niewątpliwie należała mu się za przeżyte cierpienia.
Miasto budziło się ze snu. Słychać było pokrzykiwania woźniców i dzwonienie podków o bruk. Dostawcy ruszyli pod sklepy ze świeżym pieczywem i mlekiem w kanach. Do jego uszu doleciał też zgrzyt tramwaju skręcającego z Łyczakowskiej w św. Piotra.
Minął koszary 10. Pułku Piechoty i znalazł się na Kochanowskiego. Skręcił w lewo i po kilkudziesięciu krokach pchnął furtkę przy swojej posesji. Na ganku zdjął buty, a potem jak złodziej wszedł na palcach do swego gabinetu i, nie zdejmując ubrania, rzucił się na kozetkę.
Marzył, by zasnąć, choćby tylko na pół godziny, ale sen nie nadchodził. Myśli w jego głowie zaczęły same się układać we wzór dziennikarskiego śledztwa. Musiał wpierw ustalić, co się stało z dziewczynką o imieniu Lea. Potem dowiedzieć się, co naprawdę zaszło na drugim piętrze tej cholernej żydowskiej kamienicy. Najlepszym sposobem byłoby włączenie do pracy Wilgi de Brie, która od dwóch lat pracowała z nim w dziale sensacji. Miał jednak pewne wątpliwości. Na początku zapowiadało się nieźle. Dziewczyna wyglądała jak laleczka. Podobały mu się zwłaszcza jej kasztanowe oczy. Była wysportowana, miała eleganckie, wręcz taneczne ruchy. Zawodowo też radziła sobie nie najgorzej. Jej drapieżne teksty zaczęły przyciągać czytelników. Nie bała się widoku krwi. Raz nawet ryzykowała życie, gdy została zakładniczką szaleńca. Była samodzielna. Za samodzielna. W końcu przyszło otrzeźwienie: nie mógł znieść, że wchodzi mu w paradę i nie ma za grosz szacunku dla jego dziennikarskich dokonań. Zastanawiał się nad taktycznym rozejmem, który ocaliłby resztkę jego męskiego honoru.
Zamknął oczy i oddychał miarowo. Honor, taktyczny rozejm. Nagle pod powiekami, niczym diabeł z pudełka, pojawił się Szczęściarz, szyderczo uśmiechnięty, z wywalonym na brodę językiem.
Czwartek, 23 marca 1939
Wypił drugą kawę i wypalił trzeciego papierosa, a potem pierwszy odezwał się do Wilgi, przerywając grobową ciszę, nazywaną nie wiadomo dlaczego milczeniem. Zrelacjonował jej przebieg zdarzeń z poprzedniego dnia, pomijając rzecz jasna upokorzenia, które musiał znieść. De Brie przyjęła jego relację z kamienną twarzą i zgodziła się, że kluczem do śmierci krawca może być Lea.