Nie wiadomo dlaczego akurat w tym momencie przyszedł mu do głowy sposób polowania na drapieżniki, o którym usłyszał kiedyś od leśniczego z Rowów. Pomysł był prosty i skuteczny. Na leśnej polanie przed amboną myśliwi układali zwłoki krowy lub konia. Zapach gnijącego mięsa zwabiał drapieżniki. Ich instynkt był tak silny, że zapominały o niebezpieczeństwie i wystawiały się na strzały.
Zięba jak nic go wystawił. Położył na swej polanie jak padlinę i z bronią gotową do strzału niecierpliwie czekał. Urwał myśl, bo w drzwiach pokazała się Wilga. Postarzała się wspaniale, jej seksapil gdzieś przepadł. Włożyła ciemnobrązową kurteczkę (pożyczoną zapewne od wdowy Koszko), siwą spódnicę do połowy łydki i znoszone czółenka. Łobuzersko łypała na Kubę, oczekując pochwały, lecz ten wcale nie był wyrywny.
Do rozpoczęcia gry zostały im trzy godziny i dwadzieścia minut, wystarczająco, by jeszcze raz gruntownie przegadać temat. De Brie zaproponowała wyjście do miasta. Jakub zgodził się bez wahania, bo świadkowie byli im teraz najmniej potrzebni.
Wybrali knajpkę na zapleczu katedry, przy Ormiańskiej, do której kiedyś Jakub zaglądał z Anną. Lokal z kilkoma salkami, z drewnianym tarasem i barem sprawiał wrażenie wyspy spokoju na wzburzonym morzu. Wnętrze jak kiedyś pachniało miodem, cynamonem i czekoladą. Zajęli miejsca w środkowej salce, udekorowanej pociemniałymi obrazami olejnymi, przedstawiającymi brodatych starców w kontuszach.
De Brie zamówiła u kelnerki lampkę wytrawnego wina, Jakub zaś poprosił o grzane piwo z żółtkiem.
– Wciąż mam idiotyczne przeczucie, że nasze sprawy coś łączy – zaczęła Wilga nieśmiało.
Spojrzał na nią, jakby głosiła herezję.
– W obu przypadkach mordercy są tak samo bezwzględni. – Odwzajemniła się mu podobnym spojrzeniem. – Jakby się zmówili, jakby...
Nie dokończyła, bo weszła kelnerka z trunkami na tacy. Dziewczyna postawiła przed nimi naczynia. Zapaliła świecę w lichtarzyku i oddaliła się, posyłając im promienny uśmiech.
– Jakby co? Dokończ.
– To więcej niż podobieństwo.
– Nie rozumiem, co może łączyć trzech zaciukanych facetów z ohydną zbrodnią na noworodkach? Te sprawy dzieli kosmos – nie ustępował, popijając piwo.
– Nie łap mnie za słowa! Powiedziałam tylko, że to idiotyczne przeczucie.
– Śmierć w młynie nie jest tym samym co...
– Więc wymyśl coś lepszego – skwitowała. Sprawa nie dawała jej spokoju.
– Dlaczego akuszer zostawia przy zwłokach różaniec? – ciągnęła, podnosząc lampkę i patrząc pod światło. – Zaraz mi powiesz, że to ja jestem specjalistką od ludzkich dusz, bo skończyłam psychologię.
Stern się nie odzywał. Spokojnie czekał na wyjaśnienia, racząc się piwem.
– To jest podarunek, ale niezwyczajny podarunek. On chce im coś ważnego powiedzieć. – De Brie podeszła z lampką do okna.
Na podwórku przy skalniaku z kwiatami klęczał zgarbiony ogrodnik. Usuwał radełkiem chwasty, uderzając precyzyjnie zakręconym ostrzem między ułożone na skarpie kamienie. Mężczyzna niespodziewanie obrócił się, jakby poczuł na sobie spojrzenie, i wesoło pomachał jej radełkiem. Wilga odkłoniła się mu.
– Co? – dopytywał się Jakub.
– Nie potrafię myśleć jak on, możliwe jednak, że chce im na swój sposób pomóc.
– Zejść ze świata? – zakpił, odstawiając głośno kufel, aż piana wylała się na haftowany obrus.
– Co to za różaniec i czy to w ogóle ma jakieś znaczenie dla sprawy?
– Drewniane koraliki połączone sznurkiem. Dąb, buk albo orzech. Nic specjalnego – odburknął.
– Taki sam ma Adelajda Koszko – powiedziała, obchodząc go.
– I moja córka – dodał cicho. – To jest wątpliwy ślad. Potrzebujemy prawdziwych dowodów. Paluch przejrzał mieszkanie przy Legionów centymetr po centymetrze. Pewnie już ma swoje odbitki i grzebie w kartotece, a może już nawet wytypował sprawcę, a my wciąż kręcimy się w kółko, zastanawiając się, czy paciorki są z grochu czy z fasoli. Dlaczego daje im różaniec, tego nie wiemy.
– Przeprasza je za to, że odbiera im życie. – Zatrzymała się za jego plecami, czując na języku rozkoszny winogronowy bukiet.
– Szaleństwo.
– Różaniec to podarunek od jego lepszej połowy. Jest profesjonalistą, zbrodniarzem marzycielem.
– Zbrodniarz marzycielem? – Obrócił się do niej. – Wyjmuje różaniec i kładzie go na świeżych zwłokach, ot i cała chamska filozofia.
– Taki ma rytuał – przyciszyła głos na widok osobliwej pary, która ściskając się, weszła do ich salki.
Kiedy brzuchaty mężczyzna z dziewczyną (która mogłaby być jego córką) zniknęli w sąsiednim pomieszczeniu, de Brie siadła na swoim miejscu i na nowo podjęła temat.
– Gdzieś się go nauczył? Widział go może w dzieciństwie i zapadł mu w pamięci.
– Odwieczny dylemat mistrz i uczeń? Wilga nie odpowiedziała.
– Pamiętaj, że nie działa sam. Gdyby nie zleceniodawcy, zapewne nie kiwnąłby palcem. – Jakub przełknął bursztynowy napój i wytarł wierzchem dłoni usta, czując wysublimowany smak goździków, cynamonu i imbiru.
– Racja, on nie jest winny – zakpiła. – Winni są ci, którzy za niego podjęli cholerną decyzję. On robi tylko to, co należy, potem grzecznie przelicza pieniądze, kładzie swój podarek i znika, na odchodne podpalając pokój. Godny podziwu geszeft.
– Dlaczego ani razu nie wymieniłaś jego nazwiska. Mówisz „on”, „jego”, a w domyśle...?
– Charewicz? Wiedziałam, że będziesz się czepiać. – Wilga odstawiła daleko lampkę, dając do zrozumienia, że rozmowa jest skończona.
Rozstali się przed teatrem. Każde znało swą rolę na pamięć. De Brie pomyślała o kotce syjamskiej. Chciała ją nakarmić przed wyjściem do miasta, lecz naprawdę jej myśli zaprzątnięte były czymś innym, czymś podniecającym, te marzenia musiała jednak odłożyć na potem.
Stern wpadł na chwilę do redakcji, pozałatwiać swoje sprawy. Odliczał czas. Do polowania zostały bez mała dwie godziny i wciąż mógł wrócić do punktu wyjścia i sprawdzić detale, o których mówiła Wilga.
Przypomniał sobie o zobowiązaniu. Wolno podniósł słuchawkę i wykręcił numer komendy wojewódzkiej. Nie zastał inspektora, więc zadzwonił na prywatny numer i podyktował gospodyni krótką wiadomość dla Zięby, a potem zszedł do sekretariatu i oznajmił Kazi, że na resztę dnia bierze sobie wolne.
Na korytarzu, przy toalecie natknął się na pryszczatego Władzia. Stażysta, którego pozbył się z działu, patrzył na niego dociekliwie.
– Zastanawiałem się nad pana artykułem – oznajmił, trzepocząc rzęsami jak panienka.
– I co pan mądrego wymyślił?
Stażysta nerwowo włożył koszulę w spodnie i poprawił poły welwetowej marynarki.
– Popełnił pan błąd! Nie przebadano śladów, nie przepytano świadków, a właściciel posesji, jak pan sam zaznaczył, baluje za granicą. Napisał pan też, że Charewicz wszystko ukartował sam, a przecież nawet dzieciak domyśli się, że musiał mieć wspólnika.
– Kto jest tym wspólnikiem?
– Ktoś, kto go kiedyś cenił, i ktoś, kto mu teraz doradza – podsumował, zagryzając wargi.
Stern nie miał ochoty na dywagacje z młokosem. W przeszłości nieraz synalek sanacyjnego pułkownika zalazł mu za skórę. Wkurzony zbiegł do portierni. Kiedy wieszał klucz na haczyku, między innymi kluczami, Czerkieski odsłonił w uśmiechu niekompletne uzębienie. Jego śnięte oczy zdradzały, że wątroba dostała niedawno porządny wycisk.