Выбрать главу

Inspektor szybko przerwał poszukiwania i pociągnął ekipę za sobą. Przedostali się na drugą klatkę schodową i zbiegli po schodach z pierwszego piętra na Akademicką, stawiając na nogi zdumionych lokatorów.

Drewniany, parterowy dom Malwiny Tarki stał na uboczu. Od sąsiedniego niemal bliźniaczego domku odgradzał go stary sad i zaniedbany ogród. Na granicy posesji, gdzie zatrzymała się dorożka, rósł szpaler tui tak gęstych, że już żaden płot nie był potrzebny. Stern polecił fiakrowi, by na niego zaczekał, a sam ruszył do furtki. Rozejrzał się czujnie, wypatrując psa, a gdy go nie dostrzegł, wszedł powoli do środka.

Z bijącym sercem pokonał porośniętą trawą ścieżkę, wciąż rozglądając się bacznie za czworonogiem. Po lewej stronie domku stała drewniana sławojka z otworem w kształcie serduszka, a z prawej przylegała do niego drewutnia, przy której na drągach rozciągnięte były sznury do suszenia bielizny. Pod nimi stała na taborecie miednica z parującym praniem. Najwidoczniej Tarka weszła do domu i za chwilę wróci, by dokończyć pracę, pomyślał.

Stern obejrzał z zainteresowaniem różowe dessous gospodyni, przypięte żabkami do linki, i skierował się do drzwi. Chciał zapukać, lecz cofnął rękę, bo drzwi były uchylone. Spojrzał przez szparę i nasłuchiwał. W domu panowała cisza.

Wszedł do zagraconej sieni i odkaszlnął znacząco. Potem zajrzał do kuchni. W niewysokim pomieszczeniu pod oknem stał drewniany cebrzyk. Z mydlin sterczały szczypce do wyciągania bielizny. Na rozpalonym piecu buzowała w rondlu woda. Redaktor dostrzegł swoim ciekawskim wzrokiem półkę, na której leżały miedziana patelnia i wielki tłuczek do mięsa, stało kilka kubków i żelazko na duszę. Pod półeczką wisiał dorodny sznur grzybów i miotełka z gęsich piór związanych konopnym sznurkiem, a obok dyscyplina – sarnia nóżka z długimi rzemykami zakończonymi supełkami. Z prawej strony drzwi prowadzących do pokoju pod świętym obrazem z Matką Boską i Dzieciątkiem wisiała biała haftowana ściereczka, przyczepiona za rogi do deseczki. Przedstawiała dziewczynkę z warkoczykami, sypiącą gołąbkom ziarno. Stern podszedł bliżej. Kiedy przeczytał wyhaftowany napis: „Dzień dobry”, niespodziewanie za jego plecami trzasnęły drzwi.

Obrócił się, chcąc wyjaśnić gospodyni najście, lecz zanim zdążył wypowiedzieć słowo, poczuł piorunujące uderzenie pod lewym kolanem. Aż przysiadł z bólu. Byłby poleciał na rozgrzaną do czerwoności blachę, gdyby nie drewniany zydel. Podniósł się szybko i kątem oka dostrzegł zakrzywiony hak do przesuwania fajerek wycelowany w jego twarz i jakąś wysoką męską postać nad sobą.

Nie od razu rozpoznał nieznajomego. Przeszkadzało mu światło padające zza jego pleców. Dopiero po sekundzie wiedział, że stoi nad nim poszukiwany listem gończym zbieg. Wysoki, barczysty blondyn z przedziałkiem. Nie zauważył tylko koloru oczu i tego, że nosi się z pańska.

Zbieg uśmiechał się pobłażliwie, pokazując hakiem, by Stern przesunął się do pieca. Redaktor przypomniał sobie opowieść doktora z Kulparkowa.

– Pozdrowienia od doktora Wawdysza – rzucił, próbując zyskać na czasie.

Charewicz znieruchomiał, przynajmniej tak mu się zdawało, a potem podniósł osmolone narzędzie. Jakub wykorzystał moment zawahania. Cofnął się w stronę pieca. Schwycił rondel i chlusnął wrzątkiem.

Charewicz zawył. Marynarka i koszula przylepiły mu się do ciała. Opuścił hak na podłogę i wrzeszcząc, zaczął kręcić się w kółko jak pies za własnym ogonem, zdzierając z siebie okrycie.

Stern nie odpuszczał. Zdjął z półki tłuczek i jednym ciosem w kark powalił szaleńca na podłogę. Potem przygwoździł go do podłogi zydlem, tak że jego głowa wystawała spomiędzy drewnianych nóg stołka. Przeciwnik nie reagował, gdy redaktor krępował mu ręce i nogi rzemieniami z sarniej nóżki.

Kiedy Charewicz leżał na podłodze, przetrząsnął mu kieszenie marynarki. Znalazł scyzoryk, zapalniczkę, okulary, portfel z pieniędzmi i dokumentami na nazwisko Szwed, o którym wspominał Wawdysz. Było coś jeszcze ważniejszego: papierowa torebka ze splątanym różańcem.

Stern szturchnął Charewicza nogą, a ten ocknął się powoli.

– Mów, co tu robisz?

– To samo, co ty – wysapał ciężko. – Szukam...

– Kogo?

– Tego samego, co ty – odpowiedział z idiotycznym chichotem. – Nie może być na świecie dwóch Charewiczów. Jest tylko jeden, który zaprowadzi w tym mieście porządek.

– Kim jest ten drugi?

– Nie wiem, kim jest, ale obiecałem sobie, że go zabiję – powiedział, sycząc z bólu.

– Gdzie gospodyni?

– W psiej budzie. Zasłużyła na to, co jej pies – odpowiedział spokojnie mężczyzna, mrużąc oczy.

Stern podniósł tłuczek, lecz nie zrobiło to na więźniu wrażenia. Próbował się nawet roześmiać. Jego szyję i brzuch pokrywały podbiegłe surowicą bąble. Jakub podciągnął więźnia z podłogi i wyprowadził na tył domu, do psiej budy, znajdującej się za drewutnią. Pojmany dreptał grzecznie przed redaktorem.

– Panie pielęgniarzu? – zwrócił się kpiąco więzień do Sterna. Jakub puścił to mimo uszu.

– Chciałbym zameldować, że wszystko już rozpracowałem. Mam już numery telefonów. Twój również. Tarka się wyspowiadała. Gadała, że byłeś tu niedawno z jakąś dziunią przy nadziei. Szukałeś podobno kontaktu z akuszerem, ale nie jestem hebesem, by w to wszystko uwierzyć.

– Jestem dziennikarzem, prowadzę śledztwo – powiedział obojętnym tonem Stern.

Charewicz ziewnął szeroko, przystając przy motocyklu, najpewniej tym, którego ukradł inżynierowi ze szpitala. Na kierownicy wisiała pilotka i gogle.

– Czuję, że się dogadamy. – Obrócił się. – Żeby ukraść obrączkę, nie trzeba obcinać ręki, wystarczy jeden paluszek.

Jakub w odpowiedzi na słowne sztuczki skręcił powróz, aż więzień zawył.

– Jeśli mnie puścisz, obiecuję, że do rana będę wiedział kto, a wtedy...

– Co?

– Szmata się przyznała. Przypiekłem ją dwa razy pogrzebaczem i zaraz puściła farbę...

Jakub nie dosłyszał końcówki. Poraził go widok. Przy psiej budzie leżała na ziemi Malwina Tarka ze skrępowanymi, zabłoconymi nogami, z obrożą na szyi i uwiązanym do niej łańcuchem. Miała podbite oczy i rozdartą koszulę, z której wylewały się na brzuch obfite różowe piersi. U jej stóp leżał martwy wilczur ze złamanym kręgosłupem. Z jego pyska wystawał różowy język, a na zdeptaną trawę wyciekała krew.

Charewicz zaśmiał się na ten widok, lecz ten śmiech przeszedł w gwałtowny kaszel.

– Doigrała się suka – wyszeptał. – Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Jakub pochylił się i odwiązał łańcuch z szyi kobiety. Odciągnął Tarkę na bok, posadził na wkopanej w ziemię beczce, a sam wrócił do Charewicza. Podprowadził go do budy, rzucił na ziemię, założył mu obrożę, zaciągając mocno na szyi, i przywiązał łańcuch.

– Gdzie Lea?

– W bezpiecznym miejscu. U mnie nic jej nie grozi. Stern pociągnął za łańcuch.

– Musiałem ją zabrać od Bergerów – powiedział, kaszląc. – Po śmierci Szczęściarza i wyjeździe Halewiego te bydlaki chciały ją sprzedać do...

– Gdzie?

– Nie domyślasz się, redaktorku?

– Dlaczego...

– Dlaczego tu jestem? – Charknął głośno w przewróconą psią miskę. – Bo dom Pod Księżycem nie dawał mi spać przez lata! Kto jak kto, ale ty, redaktorku, powinieneś znać historię tego miasta. Pisał o niej nawiedzony jak ty Szarkowski. To była moja sprawa. Mówili, że podkomisarz zwariował, ale każdy, widząc te zakatrupione dzieci, poutykane w beczkach, zamurowane w ścianach i pod podłogą, szybciej ode mnie straciłby rozum. Czasem myślę, że oni...