Выбрать главу

– Kto oni?

– Oni – odpowiedział Charewicz, przewracając wymownie oczami. – Wypuścili mnie specjalnie, bym wyrównał rachunki. Myślałeś, pisarczyku, że to przypadek?

Stern nie brał do głowy kolejnych fantazji, które rodziły się w chorej głowie zbiega. Zostawił typa przy budzie i podszedł do Malwiny. Półnaga w rozerwanej halce nie miała sił, aby się podnieść. Jej śliczny czarny warkocz uwalany był w błocie. Stern wziął ją na ręce i zaniósł do domu. Położył w sypialni na łóżku i podał wodę do picia w garnuszku. Jej widok niespodziewanie podniecił go. Czerwieniąc się, wytarł zwilżoną ściereczką jej zakrwawione, nabrzmiałe usta, wyraźnie czując od niej alkohol.

Gospodyni patrzyła na niego ślicznymi niebieskimi oczami, raz po raz posyłając zza niebiańskich rzęs wściekłe błyskawice. Rozpoznała go. Dała mu się podejść jak dziecko, gdy przyszedł z wycwanioną pindą, i teraz sama była sobie winna.

Stern doprowadził Malwinę do ładu i niemal siłą nałożył jej koszulę i spódnicę. Potem ubrał ją w płaszcz, który zdjął z wieszaka, wcisnął buty i okrytą kocem wyniósł na ulicę. Kopnął wściekle furtkę i zawołał do przysypiającego na koźle fiakra, by się wreszcie ruszył.

– Do Wiedeńskiej! – krzyknął, sadzając dziewczynę na wyścielonej derką ławce. – Ale z życiem!

Dorożkarz spojrzał na niego jak na wariata, lecz nie dyskutował, a szkapa popędzona batem dostała nagle wigoru.

Stern zerknął na zegarek. Był już kilka minut spóźniony. Minęli Dom Inwalidów, Górę Stracenia i stary cmentarz żydowski. Na rogu Kazimierza Wielkiego i św. Anny drynda zahamowała przed rozpędzonym tramwajem i wtedy leżąca dotąd spokojnie pasażerka niespodziewanie zeskoczyła na bruk i zaczęła uciekać, gubiąc płaszcz. Darła się przy tym na całe gardło, wyzywając współpasażera od złamanych chujów. Stern rzucił się za nią w pogoń. Po kilkudziesięciu krokach dopadł ją. Na oczach zdumionych przechodniów wykręcił jej rękę i przyprowadził do dorożki. Uśmiechał się przy tym jak zdesperowany mąż, który napomina pijaną żonę podczas małżeńskiej kłótni.

Kiedy poobijana Malwina znalazła się znowu na siedzeniu, rozwścieczony zawołał do fiakra, by się wreszcie pośpieszył.

Woźnica robił, co mógł, a znał się na rzeczy. Przeganiał inne pojazdy, lawirował między samochodami, dorożkami, rowerzystami i pieszymi wchodzącymi co rusz na jezdnię. Przy św. Stanisława Stern zastukał pięścią w ławkę, a gdy drynda się zatrzymała, zapłacił za jazdę i dał fiakrowi złotówkę ekstra, by zrobił jeszcze jeden krótki kurs.

– Pojedziesz pan na plac Mariacki – rzucił – i zajdziesz do dziesiątego komisariatu policji. Powiesz pan dyżurnemu, że redaktor Stern przekazuje pozdrowienia panu komisarzowi. Podasz pan adres z Kulparkowskiej i poprosisz, żeby natychmiast tam jechali. Zapamiętałeś pan?

– Co mam ni pamiętać! – odburknął woźnica, zeźlony. – Redaktor Stern przekazuji puzdrowienia panu kumisarzowi! A co z dziunią? – zapytał przytomnie.

– Dziunię oddaję gratis!

– Oddaję gratis! – powtórzył ze śmiechem, pokazując pożółkłe zęby, i ostro strzelił z bata.

Poddała się, nie miała już sił walczyć, gdy podkowy zadzwoniły hałaśliwie po bruku. Od rana targały nią wątpliwości. Jakiś dziwny głos gadał w środku jej głowy, że ma działać, bo potem będzie za późno. Wystraszyła się tego głosu, bo był już jasny dzień. A kiedy kroiła mydło do prania i mieszała szczypcami pościel, usłyszała go jeszcze raz, całkiem wyraźnie. Mówił, żeby przestała stroić sobie żarty i skończyła z tym natychmiast, bo trafi tam, gdzie jej matka, do furdygarni. Więc przeżegnała się, tak jak kiedyś pod świętym obrazem, a potem wypiła pół szklanki wódki na odwagę i podeszła do telefonu. Znalazła numer w książce telefonicznej i wykręciła kolejno: jedynkę, zero, dwójkę i na końcu znowu dwa zera, komendy wojewódzkiej. Pod drugiej stronie odezwał się młody mężczyzna, który przedstawił się służbowo i zapytał, o co chodzi. Skłamała. Powiedziała, że podsłuchała rozmowę o tym, że w domu przy Akademickiej odbędzie się dziś pokątny zabieg. Nie powiedziała, dlaczego dzwoni. Zrobiła tak, bo dziś w jej życiu stało się coś nienormalnego. Po przebudzeniu poczuła dziwny ucisk w brzuchu, a potem delikatne ruchy. Miała w sobie prawdziwe dziecko, jego dziecko. Nie chciała już żyć w samotności, w oczekiwaniu na coś, co może nigdy się nie zdarzy. Wiedziała, co to jest zdrada i jak się za nią płaci, ale właśnie dlatego, że to on był jego ojcem, musiała z nim skończyć natychmiast.

Dokładnie wtedy, kiedy odłożyła słuchawkę, pojawił się wysoki, barczysty blondyn i bez pytania wymierzył jej karę. Straszną karę za całe życie.

Niebawem ich rachunki się wyrównają, pomyślał, kierując się do Wiedeńskiej. Pozory. Otaczał go świat pozorów i nic nie było w nim takie, jak na pierwszy rzut oka się wydawało. Zastanawiał się, kim jest ten, dla którego przygotował kopertę z pakietem, skoro Charewicz waruje związany przy psiej budzie? I kim jest ten drugi, kto maczał palce w jego ucieczce? Ktoś równie nieobliczalny i na tyle ważny, że mógł obiecać zamianę celi w Kulparkowie na wygodniejsze lokum. Warunek? Musiał mu przyprowadzić na postronku akuszera.

Wilga nakarmiła Mirandę wędzoną rybą, a kotka z wdzięczności polizała ją po ręce. Potem zabrała się na poważnie za swój wygląd. Zmieniła uczesanie i zrezygnowała z makijażu. W ostatniej chwili znalazła feler w swoim przebraniu. W czasie wizyty u Tarki poduszka schowana pod spódnicą wyślizgiwała się jej, więc teraz zrobiła pas z wełnianego szalika, zapinanego na trzy haftki. Właśnie zamykała drzwi, gdy usłyszała na klatce schodowej kroki wdowy, niosącej z piwnicy węgiel. Skryła się szybko w swoim pokoju.

Kiedy pani Koszko zaczęła szturchać pogrzebaczem w palenisku pieca, de Brie siadła przesądnie na krześle. Przeżegnała się i chwilę później w niemodnym kapeluszu z małą tekturową walizeczką zmierzała rozkołysanym krokiem pod sklep Staszkiewicza, vis-a-vis Wiedeńskiej. Tam, jak ustalili ze Sternem, miała udawać, że czeka na samochód lub dorożkę.

Gdy weszła na Jabłonowskich, niespodziewanie rozbolał ją brzuch. Ból był sto razy gorszy, niżby dostała okres. Rwało ją tak, jakby za chwilę miała naprawdę urodzić. Wiedziała, że to, co czuje, jest idiotycznym urojeniem. Zagryzła wargi i obejrzała się niespokojnie, lecz ulica była pusta. Absurd. Dlaczego akurat teraz miałby ją ktoś śledzić?

Delikatna mgła dekorowała lwowskie korso. Tłum jak co dzień płynął w leniwym rytmie. Mężczyźni (dziesiątki mężczyzn w gustownych garniturach) uprzejmie uchylali kapelusza, panie zaś uśmiechały się, dyskretnie podpatrując u innych pań modne w tym sezonie woalki i toczki. Podziwiano szykowne witryny, wymieniano uprzejmości i komentowano ogromny sukces polityczny Polski, związany z poparciem ze strony Wielkiej Brytanii i Francji na wypadek ataku ze strony Niemiec.

Trójka zdesperowanych mężczyzn przedzierała się pod prąd, klnąc i roztrącając przechodniów. Inspektor układał już w głowie plan na następny dzień. Wiedział, że rano będzie musiał znaleźć właściciela budynku, potem zrobić listę mieszkańców od parteru po dach i przepytać ich co do jednego, zwracając uwagę na alibi. Modlił się, by Paluch wreszcie coś znalazł. Wiele by dał, by odciski tego drania pokrywały się z tymi, które trzymali w kartotece. Postawny wzrost, lekarska torba, nikt inny tylko Charewicz, przebiegło mu przez głowę. Wydawało mu się, że dobrze go zna i wie, do czego jest zdolny. Dwadzieścia lat wstecz, przez niemal półtora roku, był jego podwładnym, czym nie zamierzał się nikomu chwalić. Nie pierwszy i nie ostatni gliniarz, który nie wytrzymał presji i popadł w obłęd. Szybki awans po wojsku i metody pracy z piekła rodem narobiły mu wrogów. Dawna kariera wojskowego lekarza, jeśli w ogóle można o niej mówić, zawaliła się z hukiem. I pomyślał jeszcze o czymś, o czym nie chciał myśleć, że ryzykowna gra, którą niedawno wymyślił, się nie powiodła. Sam się doigrał.