Ostatnia nadzieja w zarozumiałym redaktorze, przebiegło mu przez głowę i przyśpieszył kroku.
Stern spóźnił się kwadrans. Wyskoczył z dorożki i utykając, wszedł głównym wejściem do kawiarni. Zostawił okrycie w szatni i skierował się wprost do toalety, by sprawdzić wygląd. Szybko przemył twarz, przygładził włosy i poprawił garderobę. Tak odświeżony wszedł do głównej sali i zajął miejsce przy wolnym stoliku pod oknem.
Czekał niecierpliwie na telefon i obserwował ulicę. Gdy niewidoczny pianista przestał grać modnego lambeth walka, usłyszał za plecami męski głos. Wyjątkowo spokojny i niski, który potrafi oczarować kobiety. Słyszał go już z pewnością, lecz nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Może właśnie tu, w Wiedeńskiej, w najlepszej lwowskiej kawiarni, a może gdzieś indziej? Na ulicy, w redakcji, w kościele? Coś osobliwego było w tym głosie, lecz co?
Dyskretnie się obrócił, lecz nic podejrzanego nie dostrzegł. Dwie rozbawione kobiety w towarzystwie przystojnego oficera pochłaniały pączki, popijając je kawą z mleczkiem. Barczysty dżentelmen niespokojnie szeleścił gazetą (z pewnością tajniak ze stajni Zięby lub Popielskiego), a jakiś student w okularach pracowicie robił ołówkiem notatki w grubym kajecie, oblizując palce po kremówce.
Podszedł kelner i Stern zamówił bez zastanowienia torcik bezowy z podwójną kawą. Zgodnie z umową trzymał w palcach kopertę z odliczonymi pieniędzmi i czekał na telefon. Minął kwadrans. Torcik bezowy popity kawą wylądował w jego brzuchu, lecz nadal nic się nie działo. Wilga najpewniej czekała pod sklepem Staszkiewicza, naprzeciw Wiedeńskiej, gotowa w każdej chwili przyjechać na „rozwiązanie”. Lecz gdzie był Zięba? Jego misterny plan zaczął się powoli sypać.
Jakiś klient zasłonięty pianinem zamówił lody orzechowe. Słychać było ten sam niski głos. Jakub nie dosłyszał końcówki, zagłuszył ją kaszel radcy tytularnego, okupującego swój założony gazetami stolik, na którym stał alpakowy dzbanuszek i kawa serwowana w grubej filiżance na owalnym talerzyku. Radca z pretensją w głosie poprosił głośno o drugi serniczek. Miał być z czekoladową polewą i dodatkowo udekorowany wisienką.
Nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że ktoś ma chęć na serniczek z wisienką, a ktoś inny na lody, a jednak... Jakub przypomniał sobie, że Wilga wspominała ostatnio o lodach. Mówiła, że jadła z kimś pyszne lody orzechowe. Zastanawiał się, gdzie to było, lecz nie mógł sobie przypomnieć. Może u Zalewskiego, a może tu, w Wiedeńskiej?
Odczekał chwilę, a potem wyszedł zza swego stolika i obrzucił wzrokiem przytulną przestrzeń, lecz mężczyzny, którego zasłaniało pianino, nie było już. Na jego stoliku stał pucharek z rozpuszczonymi lodami. W popielniczce tlił się wypalony do połowy papieros. Na talerzyku leżały odliczone pieniądze. Gdzie przepadł ów gość i dlaczego tak się śpieszył?
Wyjrzał na korytarz. Jak cień ruszył za nim barczysty dżentelmen. Stern niespokojnie otworzył drzwi do toalety. Zajrzał do wnętrza wyłożonego kremowymi kafelkami, lecz przy pisuarach gościa nie było. Sprawdził kabiny (barczysty cień za nim) i wszedł do pokoju karcianego, w którym czterech posiwiałych gości spokojnie rozgrywało roberka, ćmiąc cygaretki. Potem wpadł do bocznej salki, stawiając na baczność czterech studentów w kamizelkach, pochylonych nad dwoma stołami bilardowymi. Tajniak powtórzył za redaktorem wszystkie czynności i nagle zmył się nie wiadomo gdzie.
Jakub wrócił do reprezentacyjnego pomieszczenia i zapytał pryszczatego kelnera o telefon.
– Telefon do pana, pierwszy słyszy!
– A ten pan, co siedział za fortepianem.
– Muzyk?
– Klient, ten, co jadł lody!
– Dopiero cu wyszedł. Ni wiedziałem, że szanuwny pan jest nim zainteresuwany? Bo gdybym wiedział, zarezerwowałbym wam osobny stoliczek – zakpił, przygładzając palcami tłuste włosy.
Jakub chciał złapać cwaniaczka za pokryte łupieżem klapy, lecz w końcu wyjął legitymację dziennikarską. Kartonik ze zdjęciem nie zrobił na chłopaku żadnego wrażenia. Stał wyraźnie zawiedziony, że nie zamienił się w szeleszczący banknot albo brzęczącą monetę.
– Od początku wiedziałem, że tu ktoś ważny – mówił, ociągając się. – Graf ni był za gruby i ni za chudy. Wyższy od pana, ali tylko deczko. Bardzo dobry z niego człowik. Dai suty napiwki. – Spojrzał drwiąco.
– Mam szukać na ulicy dobrego człowieka, co daje napiwki?
– Jak go pan zobaczy, na pewno si ni pomyli – uciął kelner i zniknął za kontuarem.
Jakub zabrał z szatni płaszcz i wcisnął na głowę kapelusz. Rzucił na ladę dwa złote i ruszył, kulejąc, w stronę Legionów. Nie miał nastroju, by się cieszyć ciepłym wieczorem jak inni spacerujący po korso lwowiacy. Kiedy rozglądał się za grafem, wydawało mu się, że słyszy gdzieś warkot odjeżdżającego motocykla, a potem dostrzegł sylwetkę inspektora Zięby, który w towarzystwie dwóch barczystych cieni zmierzał co tchu w stronę czarnego samochodu.
Policyjny citroen wyrwał z piskiem w stronę Sykstuskiej. Stern gapił się bezradnie, przeklinając pod nosem wyprawę na Kleparów. Zawiódł, i misterny plan ułożony przez inspektora legł w gruzach. Na szczęście kilkanaście kroków od niego zatrzymała się taksówka, z której wysiadła wyperfumowana dama wiadomej profesji. Natychmiast zajął jej miejsce.
– Niech pan jedzie za nim! Szybko jak się da! – Pokazał znikające za zakrętem auto.
Wjechali w Sykstuską. Pod witryną sklepową spacerowała Wilga z małą walizką, w sukience wydętej jak żagiel. Patrzyła zniecierpliwiona na zegarek. Nie było czasu na sentymenty. Pomyślał, że później przyjdzie czas na wyjaśnienia i przeprosiny, ale teraz liczyła się każda sekunda.
Taksówkarz zwolnił na Sapiehy, niespokojnie dopytując się o cel jazdy. Stern z miną pokerzysty oznajmił, że właśnie ścigają niebezpiecznego mordercę, co zwiał z Kulparkowa.
Kierowca struchlał.
– Tycowałem syrdecznie. Na żartach się pan ni zna? – Jakub naśladował głos kelnera z Wiedeńskiej.
Szofer zaśmiał się półgębkiem i skupił uwagę na drodze.
Na ulicy ścieliła się delikatna mgła. Tylne światła samochodu jadącego przed nimi znikały co rusz i niespodziewanie znowu się pojawiały. Przemknęli nad torami kolejowymi do Bukaresztu i znaleźli się na wylotówce prowadzącej na lotnisko.
Zostawił motor za krzakiem bzu, przy kamiennym słupku. Pilotkę i gogle schował do torby i skierował się w stronę hangaru. Ostrożnie pchnął stalowe drzwi i wszedł do wnętrza oświetlonego bladym światłem. Poczuł drażniący zapach paliwa i smaru. Przemknął jak cień przez warsztat pełen beczek, schodków, skrzynek z narzędziami i znalazł się w hangarze.
Rozejrzał się. Przed nim stał pomalowany na stalowo dwupłat z napisem LOT, za nim trzy turystyczno-sportowe RWD-5 w wiosennych kolorach i szkolny szybowiec ze zdemontowanymi skrzydłami. Szukał pilota, któremu rano dał zaliczkę. Tego samego zapaleńca, który latał codziennie do stolicy z pączkami od Zalewskiego, konkurującymi z wypiekami Bliklego na Nowym Świecie.
Zgodnie z umową jego samolot powinien stać na pasie gotowy do odlotu, lecz niespodziewana mgła, która spadła na miasto, pokrzyżowała im plany. Sam też nie był bez winy. Spóźnił się niemal pół godziny. Mógłby wprawdzie zajść do kierownika lotów i zapytać o pilota, lecz wtedy niechybnie by się zdradził. Postanowił przeczekać do rana i polecieć, gdy tylko mgła się podniesie.
Wracał do motocykla, złorzecząc pod nosem, i wtedy usłyszał szum nadjeżdżającego samochodu. Przystanął i nasłuchiwał. Wóz zahamował z piskiem, a potem dały się słyszeć trzaśnięcia drzwiczek i odgłosy czyichś szybkich kroków po betonowej nawierzchni. Stał niezdecydowany i gdy zastanawiał się, co robić, poczuł uderzenia w łydkę. Podskoczył ze strachu, a potem zaśmiał się w duchu ze swojego tchórzostwa. Przed nim biegał czworonożny stróż i radośnie machał ogonem, dopominając się pieszczot. Nachylił się nad nim i podrapał go po grzbiecie. Pies w dowód wdzięczności oparł się przednimi łapami o jego kolana i polizał go po rękach.