Выбрать главу

Żałował tylko, że na razie nie będzie mógł spotykać się z nowo poznaną dziewczyną. Przypadek sprawił, że tak jak on lubiła lody orzechowe i tak jak on była sierotą. Spotkali się dwa razy i umówili do kina. Nosiła śliczne imię ptaka, który śpiewa przed deszczem, i była inna niż poznane wcześniej dziewczyny. Miała południową urodę, kasztanowe oczy i czarne kręcone włosy. Ostatnim razem włożyła wiśniowy żakiet i klasyczne czółenka. Oczarowała go. Była dyskretna i się nie narzucała. Pozwalała mu być sobą i może dlatego podarował jej białą różę. Pomyślał, że kiedy wszystko przycichnie, odnajdzie ją i zabierze do Krakowa, do swojej drugiej ciotki. Żałował tylko, że nie zdążył się z nią pożegnać.

Nagle do jego uszu doleciał podejrzany szmer. Kilkanaście kroków od niego odezwał się przyciszony męski głos.

– Znalazłem, panie inspektorze, motocykl. Drań musi gdzieś tu być, silnik jest jeszcze gorący.

– Oczy na czubku głowy! Skwara, ubezpieczasz od tyłu, a ty, Jacewicz, idziesz po mojej lewej!

Kroki prędko zbliżały się w jego stronę. Poprawił torbę z narzędziami, wiszącą na ramieniu. Chciał wsiąść do jednego z samolotów i przeczekać, lecz w ostatniej chwili zmienił zamiar.

Zapalili światło w hangarze i sprawdzili wnętrze metr po metrze. Zajrzeli do kokpitów samolotów, nie omijając szybowca. Jacewicz nawet siadł za sterami, udając, że frunie, lecz ten dowcip nie spodobał się Ziębie, i cała trójka szybko wyszła na zewnątrz.

Zmierzchało. Światło latarek trzymanych przez wywiadowców układało się w krzyżujące się smugi, przeczesujące teren. Rozległa polana położona na skraju lwowskiego lotniska wynurzyła się niespodziewanie z mgły jak zalana wodą wyspa. Na jej środku piętrzyła się wieża spadochronowa, której szczyt tonął w mroku, niczym wielkie stalowe drzewo.

Stanęli. Zięba wślepiał się w gęstą mgłę, dysząc jak dzik. Za nim dwóch wywiadowców w rozpiętych płaszczach powtarzało jego ruchy. Przy hangarze popełnił błąd, niepotrzebnie skręcił w boczną alejkę i pewnie wtedy facet zapadł się pod ziemię. Na domiar złego pojawiła się hałasująca niespodzianka. Natrętny kundel. Biegał wkoło inspektora, łasząc się i popiskując.

– Paszoł won, mówię ci, paszoł!

– Spieprzaj, czegoś się do pana inspektora przyczepił! – krzyknął pierwszy mężczyzna.

– Poszła w pizdu, przeklęta skiła! – dopowiedział drugi gość, machając wściekle ręką.

Rozglądali się, lecz nic podejrzanego nie zauważyli. Zięba zamierzał już wracać, gdy nieznośny psiak zaczął drapać go po spodniach. Inspektor wziął się na sposób. Podniósł z ziemi patyk i rzucił go na oślep. Pies, poszczekując z uciechy, pobiegł we wskazanym kierunku. Po chwili znów się pojawił. Trzymał w zębach jakąś inną zdobycz. Zięba nachylił się i zdziwiony wyjął mu z pyska męski but. Nosek zamszowego buta był mokry od rosy, a obcas uwalany gliną. Inspektor zamachnął się i już chciał wyrzucić go w stronę hangaru, lecz się powstrzymał. Coś było nie tak, tylko co?

Pogłaskał psiaka po grzbiecie, a potem przyłożył palec do ust i ruszył do wieży. Za nim szli, oświetlając drogę, dwaj aniołowie w popielatych płaszczach, jak ministranci na procesji za księdzem proboszczem. Z boku za tą trójką kuśtykał Stern, pogodzony z rolą niechcianego obserwatora. Coraz to przystawał i rozcierał lewe kolano kontuzjowane po wyprawie do domu Pod Księżycem. Jego taksówka stała za hangarem, a kierowca niecierpliwie czekał, aż dziwny pasażer załatwi swoją pilną sprawę.

Inspektor doszedł do schodków prowadzących na szczyt wieży treningowej. Schylił się przy drugim żelaznym stopniu i podniósł tryumfalnie drugi but z zawiązanym sznurowadłem.

Zrozumieli się bez słów. Zięba szarpnął za skobel i otworzył drzwiczki blokujące wejście na wieżę. W milczeniu wskazał palcem na krępego anioła i – wykonując ruchy, jakby kręcił śmigłem – kazał mu wejść na górę.

Wywiadowca rozłożył ramiona, zdjął płaszcz i przewiesił go starannie przez poręcz.

Potem zaczął wspinaczkę, dzwoniąc niemiłosiernie podkutymi buciorami o stalowe schodki. Wkrótce pochłonęła go mgła. Denerwujący odgłos dudnienia przesuwał się coraz wyżej i wyżej.

Inspektor spojrzał z niechęcią na Sterna. Namolny dziennikarz był mu teraz najmniej potrzebny. Bezczelnie udawał, że go nie widzi, i wpatrywał się w spowijającą lotnisko gęstą watę, ćmiąc papierosa. Pół godziny wcześniej zawalił sprawę. Miał czekać na telefon i przekazać akuszerowi kopertę, jak się umawiali, lecz z tylko sobie znanego powodu spóźnił się. Facet był na widelcu. Wystarczyło grzecznie siedzieć na tyłku i czekać! Proste? Nawet dzieciak to potrafi. Jemu też jak na złość nie dopisało szczęście. Telefon skruszonej Tarki wydawał się kończyć sprawę, lecz zanim meldunek trafił na jego biurko, zanim machina ruszyła, ptaszek wyfrunął.

Skończył rozważania, bo z góry słychać było zgrzytnięcie, potem ordynarne przekleństwa. Zapadła cisza i nagle dobiegł na dół odgłos uderzenia metalu o metal i czyjś przeciągły jęk. Wspinaczka na podniebne monstrum kończyła się, gdy skoczek wchodził na platformę zakończoną żurawiem. Zakładał spadochron i stawał przed furtką, za którą otwierała się dwudziestometrowa przepaść.

– Hej tam, na dole! Słyszycie mnie? – usłyszeli czyjś rozemocjonowany głos. – Posyłam wam waszego kolegę, przywitajcie go grzecznie!

Nad głowami zazgrzytał stalowy mechanizm.

– No, z Bogiem! – krzyknął ktoś i po sekundzie dał się słyszeć świst rozwijanej liny i łopot niewidocznej materii. Obok nich upadło coś ciężko na ziemię. To coś przykrył spadochron, wyglądający jak ogromna pomarszczona ściera.

Stern odrzucił papierosa i pobiegł za Ziębą. Gliniarz w prochowcu skierował światło na zwiotczały materiał i odpiął karabińczyk zamocowany do końca liny, kalecząc sobie palec. Kiedy odciągnęli na bok czaszę spadochronu, dojrzeli przywiązanego do szelek wywiadowcę Jacewicza. Z wytrzeszczonymi oczyma i idiotycznym uśmiechem na twarzy wyglądał, jakby krótki lot dostarczył mu niezapomnianych wrażeń.

Mężczyzna się nie ruszał. Inspektor pochylił się i obrócił mu głowę. W trupim świetle latarki widać było rozłupaną skroń, jakby ktoś wbił w nią ostrze kilofa. Drugi anioł aż jęknął z wrażenia, widząc wyciekający na trawę mózg kolegi.

– Napatrzyliście się już? – usłyszeli szyderczy śmiech, przebijający się przez mgłę. – Kto chce być następny?

Po tych słowach rozległ się terkot zapadki i lina powoli powędrowała do góry.

– Zdechniesz tam! – rzucił Zięba, oswobadzając ciało przodownika z uprzęży.

– Ja pójdę, szefie. Dopadnę tego skurwysyna, a wtedy za siebie nie ręczę. – Anioł nerwowo odgryzł nadłamany paznokieć i głośno splunął w bok.

– Ani mi się waż! Wcześniej czy później sam zejdzie – wycedził Zięba.

– Boicie się tu wejść, tchórze!

– Zleziesz tu sam, bydlaku! Niedługo cię przypili.

– Tchórze!

Po chwili dał się słyszeć szum. Mężczyzna z góry oddawał na nich mocz, śmiejąc się do rozpuku. Trójka rozpierzchła się na boki.

– Szefie, ja tego nie wytrzymam. Jacek chciał z nim po dobroci i nawet spluwy nie zdążył wyjąć!

Zięba wyszarpał z kieszeni chustkę, wytarł włosy, a potem zmiął ją nerwowo i wyrzucił na ziemię.