Выбрать главу

– Jeśli szukasz rozwiązania, może się okazać, że już je znalazłeś.

– Co masz na myśli?

– To, że właśnie twój Szczęściarz maczał w tym palce. Zbyt proste? – skomentowała, widząc jego zdziwioną minę. – W policyjnych statystykach w dziewięćdziesięciu przypadkach na sto za śmierć bliskich odpowiada rodzina lub sąsiedzi. Załóżmy, że twój krawiec w pijanym widzie morduje swoją bratanicę, ukrywa jej ciało, a potem...

– Sam kończy na pętli?

– To najbardziej prawdopodobna wersja. Powiedziałeś, że pod jego nogami znalazłeś ramkę z jej zdjęciem?

Stern przytaknął.

– Może to być podświadomy przekaz: zabiłem, a teraz...

– Sam wymierzam sobie karę? Obawiam się, że...

– Że? – Posłała mu pytające spojrzenie.

– Nie możemy już na samym początku odrzucać działania osób trzecich. Pozostawienie walizki z misiem przy śmietniku mogło być czyimś zaniedbaniem.

– Czyim?

– Jeszcze nie wiem, ale obiecuję, że się wszystkiego dowiem.

– Kto znalazł walizkę?

– Dozorca, Szymon Auerbach – dodał, ziewając z niewyspania. – To on zawiadomił policję, a ta poprosiła Szczęściarza, by sprawdził, czyj to miś. Jednak żadne z dzieci na podwórku nie chciało się do niego przyznać.

– Warto odwiedzić twojego dozorcę i zadać mu kilka pytań. – Spojrzała zachęcająco i zanurzyła palce w czarnych kręconych włosach. – Moglibyśmy się na przykład dowiedzieć, czy Lille miał skłonności samobójcze i czy zostawił jakiś list.

– Za godzinę odbiorę garnitur i pogadam z nim.

– Może mała znikła, bo przypadkiem zobaczyła coś, czego nie powinna była widzieć. Czasem mężczyźni...

– Nie wykluczajmy kobiet. Równie dobrze sprawczynią porwania mogła być kobieta! – Przerwał jej ostro, przypominając sobie, że w dzieciństwie sam padł ofiarą nawiedzonej dewotki. Wtedy skończyło się na strachu. W norze u przybranej cioci, niedaleko kaplicy Boimów, spędził trzy dni. Jego wątpliwą przygodę przerwała policja. Pamiętał, że płakał i chciał pójść za nową mamą na komisariat. Bo jego prawdziwa mama nie miała tak pięknych oczu ani obrazka na ścianie, z którego słodko uśmiechała się Matka Boska, z wielkim sercem na dłoni.

Wilga spojrzała na Jakuba z wyraźną niechęcią.

– I wtedy z rozwiązaniem tej zagadki będziemy mieli nie lada problem – dokończył dyplomatycznie.

Milczeli. De Brie przeglądała napisany przez siebie tekst, a Jakub układał w głowie tytuł do nowego felietonu.

– Czy wiesz, dlaczego twojego krawca nazywali Szczęściarzem? – rzuciła znad kartki.

Stern wzruszył ramionami i oznajmił, że będzie to jedno z pytań, które zada Hillelowi, bo to właśnie on mu go polecił. Być może adwokat, który jest chodzącą encyklopedią wiedzy o mieście, pomoże mu rzucić nowe światło na tę ponurą sprawę.

Spierali się, ale tym razem nie była to kłótnia na wyniszczenie. Znali się jak starzy przeciwnicy z ringu, którzy pod koniec bokserskiej kariery zaczęli się wreszcie szanować. Jakub wiedział o Wildze niemal wszystko. Jej ojciec Dominique de Brie był francuskim wicekonsulem w Rydze, matka zaś Polką wykładającą na tamtejszym uniwersytecie historię sztuki. Po ich śmierci w katastrofie lotniczej pod Poznaniem Wilgę wychowywała mieszkająca w Warszawie ciotka. Dziewczyna nie znosiła jej i szybko się usamodzielniła. Przez półtora roku pracowała jako stenotypistka w warszawskim sądzie grodzkim, kolejny rok w łódzkim oddziale Ikaca – „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” – jako reporterka, a potem dziennikarka. Marek Mańkiewicz zachwycił się jej stylem i zaproponował przejście do lwowskiego „Kuriera”. Młoda zgodziła się, a nowy szef przekonał się wkrótce o jej zaletach.

Tak jak obiecał, poszedł po pracy na Krakidały, by odebrać uszyty przez Szczęściarza garnitur. Kiedy dotarł na Smoczą, ujrzał przed kamienicą wóz drabiniasty załadowany bambetlami i gromadkę umorusanych dzieci, które grały na chodniku w węża. Chciał z nimi pogadać, lecz jak spod ziemi wyrósł przed nim postawny wąsal i krzykiem w jidysz przegonił maluchy do środka.

Stern poznał w mężczyźnie dozorcę Auerbacha.

– Co pan im powiedział?

– Żeby się strzegły diabła. – Cieć obrzucił go nieprzyjaznym spojrzeniem, ściskając w garści trzonek ulicówki.

– To chyba nie o mnie? – zapytał z urazą w głosie dziennikarz.

– Myśl pan, cu chcesz!

Dozorca nie miał chęci na rozmowę, lecz Stern podsunął mu pod oczy dokument z policyjną pieczęcią, zezwalający na odbiór garnituru, i poprosił o wpuszczenie do pracowni krawca. Auerbach poinformował go, że wstawił nowy zamek w drzwiach pracowni, żeby hołota z miasta nie kręciła się po jego realności. Oświadczył też, ze złośliwym uśmieszkiem, że sam przyniesie ubranie, i przestrzegł Sterna, by się nie ważył wejść do budynku.

Redaktor rad nie rad dreptał wzdłuż poszczerbionego krawężnika, obserwując kątem oka dziecięce główki kryjące się za firankami. Korzystając z nieobecności gospodarza, zapalił papierosa. Sztachnął się ledwie trzy razy, gdy Auerbach pojawił się przed nim z pakunkiem zawiniętym w szary papier.

– Proszy szanuwnego pana, niech pan lepij stąd idzi. Ludzi poznali pana i nie  gwarantuji, że...

– Mam tylko kilka pytań – powiedział Stern, podsuwając dozorcy paczkę triumfów.

– Ali ja ni będy na nich odpowiadać. – Dozorca obrócił się na pięcie, honorowo ignorując fajki redaktora.

– Panie Auerbach. Od lat prowadzę kronikę kryminalną w „Kurierze” i już nieraz udało mi się...

– Ali ze mną si panu ni uda.

– Czy zauważył pan coś niezwykłego? Coś, co zwróciło pańską uwagę? Może Szczęściarz, znaczy pan Lille, zostawił jakiś list?

– Stern spróbował ostatniej deski ratunku.

Mężczyzna założył ręce na brzuch.

– Wszystko, co tu się dzieji, nie jest zwykły. Ostatnio przychodzili i przyjeżdżali do krawca, jakby ni garnitury szył, tylko sprzydawał na wagę szczęści. Kulali si samochodami, motorami, rowerami. Ja nie chcy o tym mówić i myśleć tyż nie. – Posłał dziennikarzowi lisie spojrzenie. – Ja już zapomniałem o wisielcu i żadnegu jegu listu nie widziałem.

– Boi się pan czegoś? Mężczyzna odetchnął ciężko.

– Nic pan ni rozumi, panie Stern. Nic a nic.

– Mam jeszcze małą prośbę. – Jakub nie ustępował. – Krawiec trzymał w papierach porządek. Chciałbym złożyć w jego zeszycie podpis, na okoliczność, że odebrałem ancug. Potem przekażę panu pieniądze – dodał, wyjmując z kieszeni kopertę.

– Kobiety myją teraz nieboszczyka, ale zobaczę, co da się zrobić – oznajmił Auerbach i wszedł do kamienicy, złorzecząc.

Po krótkiej chwili wrócił zasapany z zeszytem Aarona. Stern wyjął z kieszeni pióro, lecz zanim złożył podpis w ostatniej rubryczce, zaczął wertować kajet.

– Coś nie tak? – obruszył się cieć. – Czego znowu tam szuka?

– Ktoś wyrwał kartkę – zauważył ze zdziwieniem.

– Panie Stern. Bier pan swój nowy kostium i spylaj stąd, gdzi pieprz rośni, bo ja tracy cierpliwość.

– Zdaje się, że to pan znalazł walizkę – nie ustawał Stern. – Z pewnością pan wie, do kogo należała?

– To drewniana walizka Aarona. Zamykana na zamek i spięta rzemiennym paskiem. Lille chował do środka materiały ze składu. Ja o tym puwiedział policji, ali...

– Ali co?

– Aaron nie mógł zrobić takij putworności.

– Lubił wypić, więc może stało się to w amoku...

– Ni ma żadnygo „moży” i „amoku”! – oburzył się Auerbach.

Redaktor podpisał się w swojej rubryczce. Oddał zeszyt dozorcy i wręczył mu kopertę z pieniędzmi, które ten dokładnie przeliczył. Chciał jeszcze wypytać o sąsiadów, ale grubas obrócił się i zaczął wymiatać z rynsztoka świeże końskie łajno. Pstryknął więc pod jego miotłę niedopałkiem i poirytowany ruszył w powrotną drogę.