Выбрать главу

Szedł obok budynku, przy samej krawędzi wykopu, uważając, by nie uwalać butów gliną. Wzdłuż Smoczej wymieniano rury gazowe i wodociągowe. Niebotyczny bałagan przy posesji i kręcący się ludzie sprzyjały porywaczowi albo porywaczce. Gdy snuł te rozważania, niespodziewanie zastąpił mu drogę drobny mężczyzna w czarnym, połatanym ubraniu, ten sam, który poprzedniego dnia przedstawił się w pracowni krawieckiej jako pisarz kompanijny. Jakub spróbował go wyminąć, lecz ów nie ustępował.

Teraz Stern stracił cierpliwość.

– Czy my się znamy?

– Nu, jeszcze nie. Nazywam się Mosze Halewi – powiedział Żyd, kłaniając się nisko i wyciągając rękę do przywitania.

Dziennikarz potrząsnął chudą dłonią, jakby chciał mu pogruchotać palce. Intruz aż podskoczył z bólu.

– Sprawdziłem, pan jesteś naprawdę ten sławny redaktor Jakub Stern z „Kuriera” – oznajmił, rozcierając palce.

Stern niechętnie przytaknął, przypominając sobie, że chudzielec z rachityczną bródką opowiadał poprzedniego dnia, jakoby był w wojsku świadkiem jakiejś egzekucji.

– Mam dla pana nadzwyczajną wiadomość.

– Co za wiadomość? – Jakub nadstawił uszu.

– Nie tu, sza. Nie będziemy rozmawiać na ulicy. – Spojrzał nieufnie w stronę Auerbacha. – Czy zechciałby pan pójść ze mną w pewne ustronne miejsce? Niech pan się nie obawia – dodał, widząc w oczach dziennikarza rezerwę.

Halewi, milcząc, prowadził Sterna na skróty. Ze Smoczej skręcili w Starozakonną. Potem szybkim krokiem weszli w jakiś zacieniony, śmierdzący moczem zaułek. Przemknęli przez wiejącą przeciągiem bramę i znaleźli się na niewielkim podwórku, otoczonym ceglanymi domami, do których przymocowane były jak jaskółcze gniazda zagracone balkony, drewniane schodki i dziwaczne dobudówki o niewiadomym przeznaczeniu.

Szli dalej. Przekroczyli bramę i zatrzymali się na podwórzu, udekorowanym klatkami dla królików, gołębnikami i przekrzywionymi wychodkami.

Przewodnik niespodziewanie stanął przy zardzewiałym trzepaku i zastanawiał nad czymś. Powiedział do siebie coś, co zabrzmiało jak „ha” lub „ba”, i wszedł do pobliskiej sutereny, zupełnie nie zwracając uwagi na nowego kompana. Stern siłą rzeczy skierował się za nim.

W niewielkim i ciemnym pomieszczeniu, do którego weszli, stały okrągłe stoliki przykryte serwetami, sięgającymi zdeptanej podłogi. Na jednym z nich w ceramicznej menorze paliła się nadtopiona świeca, rozpraszająca mrok migotliwym płomieniem. Pobieloną ceglaną ścianę obok wygasłego kominka ozdabiał olejny obraz, z którego gapił się na Sterna brodaty starzec w futrzanej  czapce na głowie. Starzec miał wyłupiaste oczy i redaktor odniósł wrażenie, jakby go śledził. U sufitu wisiała miotełka z nostrzyka, wypełniająca pomieszczenie delikatną słodkawą wonią. W powietrzu unosił się też zapach owoców. Możliwe, że za zasłoną z szarego koca wisiały sznury suszonych jabłek i gruszek.

– Mam pecha. W zeszłym tygodniu straciłem pracę – zakomunikował Halewi i siadł przy najdalszym od drzwi stoliku, zwrócony twarzą do wejścia, jakby chciał kontrolować sytuację. – Gdybym coś zjadł, na pewno przypomniałbym sobie to, co pana interesuje.

– Na co ma pan ochotę? – zapytał dziennikarz, poprawiając skwierczącą świecę. – Poproszę o menu.

– W tym lokalu dań się nie wybiera. Zaraz podadzą najlepszy we Lwowie czulent! – usłyszał dumną odpowiedź. – Ale chyba nie jest pan, panie redaktorze, wybredny?

Czekali chwilę w milczeniu. Stern próbował zgadnąć, jaką pracę stracił jego przewodnik. Zazwyczaj, gdy patrzył na człowieka, a także gdy słuchał jego głosu, potrafił niemal bezbłędnie określić jego profesję, lecz tym razem ta sprawdzona metoda z jakiegoś powodu zaszwankowała.

Zgarbiony rozmówca mógł być zarówno buchalterem, jak i nauczycielem matematyki, a może nawet graczem giełdowym, jednak z pewnością był nieudacznikiem, który imał się w życiu różnych zajęć, nie mogąc skupić się na tym, które dałoby mu upragnione pieniądze. Jego lewe oko szpeciło bielmo, które opalizowało w świetle świecy i zmuszało go do ciągłego przekrzywiania głowy, jakby kpił ze słuchacza.

Redaktor przerwał rozmyślania, gdyż do pomieszczenia weszła dziewczynka w wyciągniętym do kolan swetrze, w za dużej kiecce i z dwiema miskami napełnionymi parującą kaszą. Rozczochrana kelnereczka o delikatnych rysach postawiła przed gośćmi naczynia i położyła obok nich łyżki. Potem zakręciła piruet na jednej nodze i wybiegła, o mało nie gubiąc drewniaków.

Potrawa była gorąca. Z pewnością przed chwilą czekała na nich w szabaśniku. Mosze przełknął głośno ślinę i natychmiast zanurzył łyżkę w kaszy. Mlaskał głośno i mruczał niczym kot, jakby jego podniebienie doświadczało niebiańskiej rozkoszy. Wkrótce blisko połowa potrawy, składającej się z kaszy, cebuli, fasoli oraz gęsiny, znikła z miski. Gdy na jej dnie pokazało się ugotowane na twardo jajo, wyprostował się i odetchnął głęboko, jakby dostał od Pana Boga przepustkę na nowe życie.

– Czasem zostawała u mnie na noc – oświadczył, jakby Stern wiedział, o kogo chodzi.

– Kto?

– No, Lea, Lea Falk. Ta smarkula, którą wychowywał krawiec. Redaktor spojrzał pytająco na rozmówcę.

– Tfu-tfu! Nie to, co pan sobie pomyślał – odparł z lekkim zakłopotaniem, przepoławiając brzegiem łyżki jajo, prezentujące się jak wielkie bawole oko. – Ma pan nieobyczajne skojarzenia, a ja chciałem tylko powiedzieć, że Lea panicznie bała się Szczęściarza.

– Dlaczego się go bała?

– A jak pan myśli? – odparował Mosze skrzeczącym głosem jak z zacinającej się pozytywki.

Rozmowa zaczęła redaktora denerwować. Nie znosił, gdy na pytanie odpowiadano mu pytaniem. Odłożył łyżkę, przetarł dłońmi twarz i ciężko nabrał powietrza.

Nie zdążył jednak pouczyć swego rozmówcy, gdyż ta sama zachwycająca kelnereczka pojawiła się w suterenie z blaszanymi kubkami. Tym razem przyniosła kisiel żurawinowy, w którym pływały goździki, jak ułamane zapałki. Postawiła naczynia na stoliku i uciekła, wesoło podrygując.

Stern śledził ją wzrokiem, aż znikła na prowadzących na górę schodkach.

– Bawi się pan ze mną w kotka i myszkę, panie Halewi?

– Aj-ja-jaj. Chcę tylko panu redaktorowi pomóc. A pan jesteś strasznie nerwowy – seplenił z jajkiem w ustach Mosze. – Można przecież wykoncypować, że Aaron nie rozpieszczał Lei.

– Nie był to grzeczny wujaszek, który dzielił się z innymi własnym szczęściem?

– Szczęście to on dawał tylko sobie. Lea zbierała od niego ostre cięgi. Trzeba było widzieć jej plecy. Posiekane jak wołowy zraz. Tylko ręce i nogi oszczędzał, a wie pan dlaczego? Przepraszam, że znowu pana pytam. – Przełknął ostatnią porcję jajka i czknął głośno. – On pamiętał, że ta mała musi tańczyć za pieniądze. To dlatego ludzie mówili, że śmierć byłaby dla niej wybawieniem.

– Sugeruje pan, że mała nie żyje? Przecież do tej pory nie znaleziono jej ciała. Może ktoś ją przygarnął, a może sama gdzieś się ukrywa? Dzieci mają swoje przemyślne kryjówki.

– Ja tam mam inne przeczucie, a moje przeczucie rzadko mnie myli – powiedział, spuszczając wzrok.

– Sądziłem, że Lille był lubianym człowiekiem. Dostawał mnóstwo zleceń, bo szył na miarę. Odwiedzali go ludzie ze świecznika, jedynie polecani.

– To, że miał sporą klientelę, jeszcze niczego nie dowodzi. Szanowny pan Stern również się u niego obstalował, ale wszystko to, co zarobił krawiec, trafiało do jednego banku.