– Gdzie?
– O tu! – Halewi uderzył kantem dłoni w gardło. – Przepijał również to, co wpadło do jego czapki, gdy mała tańczyła w spelunach.
– W jakich spelunach?
– A czy to takie ważne? – odpowiedział i zaraz się zmitygował, widząc wściekłe spojrzenie redaktora. – No, bywali Pod Śledzikiem, czasem tańczyła w Piekiełku albo w Engelkreisie, a nawet zachodzili do Knoblocha. Fikała tam koziołki jak cyrkowa małpka.
– Mała znika, a jej opiekun powiesił się na krawacie? Może zostawił jakiś list.
– Nie ma żadnego listu, bo pierwszy bym o nim wiedział – dodał Mosze, sięgając palcami po kiszonego ogórka.
– Jak pan wyjaśni zniknięcie Lei?
– Myślałem, że to właśnie pan, wielki znawca lwowskich zbrodni, rozwiąże tę zagadkę.
Stern kolejny raz zacisnął zęby z wściekłości. W ciszy słychać było nad ich głowami irytujący łomot. Najpewniej ktoś maglował na stole pościel drewnianą tarą.
Halewi znowu sięgnął po ogórka. Posiekał go pożółkłymi zębami i przełknął. Następnie wytarł rękawem brodę i nie odrywając kubka od ust, wypił kisiel, gulgocząc przy tym jak indor.
Stern nie był entuzjastą czulentu. Tradycyjne żydowskie danie wydawało mu się za tłuste. Z nadzieją zanurzył usta w żurawinowym kisielu, lecz ten okazał się być gęsty jak klej stolarski. Zniechęcony odstawił kubek na blat i wstał. Halewi także szykował się do wyjścia. Gdy redaktor zabrał z krzesła garnitur zawinięty w papier, jego rozmówca przyjął ton kaznodziei.
– Nieszczęście samo nie przychodzi, panie Stern. Aaron Lille wyrzekł się Boga, to i Bóg wyrzekł się Aarona.
– Muszę się z panem zgodzić – rzucił redaktor na odczepnego. – Czego pan ode mnie oczekuje za te informacje?
Halewi zwlekał z odpowiedzią, zajęty wydłubywaniem spomiędzy zębów łuski z kaszy.
– Mam delikatną prośbę do szanownego pana. Ja się tylko wstydzę o niej głośno powiedzieć – zapiszczał i podrapał się w szyję. – Czy zechciałby pan zapłacić za mój obiad? Tak się składa, że akurat dziś moja głęboka kieszeń nie dysponuje wolnymi funduszami.
Stern przystał na tę propozycję. Kiedy pojawiła się mała rozczochrana pomocnica, Jakub wyjął pieniądze z portmonetki i położył na stoliku. Zamówił jeszcze dwie setki śliwowicy ekstra, która zdaniem Halewiego idealnie pasowała do czulentu.
Wódka o słomkowym kolorze okazała się aromatyczna i mocna. Halewi stał się po niej jeszcze bardziej rozmowny. Zdradził, przyciszając głos, że jego ręce nigdy nie zhańbiły się pracą.
– Więc z czego pan żyje? – Stern przeszył go wzrokiem.
– Nu, z dobrych rad – odpowiedział poważnym głosem. – W kamienicy wygadują, że jestem luftmensch, że żyję powietrzem. Zazdroszczą mi, że znam pół Lwowa i że wszystko potrafię załatwić.
– W takim razie mam do pana interes – podchwycił szybko Stern, żydłacząc.
– A co pan chcesz? – odparł śpiewnie Halewi, dumnie wypinając cherlawą pierś.
– Nic szczególnego. Chciałbym tylko obejrzeć zeszyt, w którym Lille zapisywał swoich klientów.
– Zobaczę, co da się zrobić, ale nic nie obiecuję. Odwiedzę pana w redakcji, po pogrzebie Szczęściarza. A propos, czy pan też wybiera się na tę smutną uroczystość? – Halewi podniósł się zza stołu.
Stern przytaknął i spojrzał na małą kelnereczkę, która poślinionymi palcami wprawnie zgasiła świecę.
– Chowają go jutro na Janowskich mogiłkach, o drugiej po obiedzie.
Siadł za swoim biurkiem i wkręcił czystą kartkę w continentala. Myśli same spływały mu na czubki palców, które uskuteczniały szalony taniec po klawiaturze. Dźwignia karetki wybijała niespokojny rytm, taśma się przesuwała, a wałek obracał. Nagle Stern przestał barabanić w okrągłe klawisze i się wyprostował.
Przypomniał sobie swój straszny sen z ostatniej nocy, w którym osaczony w pustym mieszkaniu wbił krawieckie nożyce w brzuch pochylającego się nad nim diabła.
– Znalazłem brakujący element układanki! – oznajmił poważnie.
– Jakiej układanki? – zaciekawiła się Wilga.
– W tym dniu, kiedy znikła Lea, Aaron Lille raczył się z Auerbachem wódką. Kiedy jej zabrakło, Szczęściarz wysłał małą do pobliskiego sklepu. Pech chciał, że akurat wtedy szedłem do przymiarki i zderzyłem się z nią pod sklepem. Mała upadła i stłukła butelki. Chciałem jej dać dwa złote, wołałem za nią, lecz uciekła przerażona. Zastanawiam się, czy to nie z mojego powodu...
– Co?
– No wiesz...
Nie zamierzała go pocieszać. Brała teraz cichy odwet za upokorzenia, którymi ją niedawno dotknął.
– Co było dalej? – zapytała z kamienną miną.
– Dozorca wygadał się Halewiemu, że czekali blisko godzinę, lecz mała nie wracała. Zrobił się wieczór, Szczęściarz wściekł się nie na żarty. Odgrażał się, że zbije ją na kwaśne jabłko. Dopiero nad ranem, gdy dozorca sprzątał obejście, znalazł pod śmietnikiem walizkę.
– Więc to Halewi powiedział ci, że Aaron wykończył dziewczynkę za dwa złote?
Jakub ociągał się z komentarzem. Czuł przez skórę, że Wilga za bardzo się pośpieszyła z tą puentą. Zgodził się, że nie można czekać z wiadomością w nieskończoność, a ponieważ sam był zamieszany w sprawę, tym razem to nie on, lecz de Brie miała spić słodką śmietankę.
Artykuł pisał się sam. De Brie wystukała chwytliwy tytuł: „Czy musiała zginąć za dwa złote?”, a potem zapełniła jeszcze dwie strony, wykorzystując wszystkie zdobyte informacje. Zadowolona, strzepnęła palcami włosy i zbiegła z tekstem do sekretariatu.
Opuścił redakcję dziesięć po czwartej i tak jak to wcześniej zaplanował, zaszedł na Zieloną, odwiedzić Samuela Hillela, przyjaciela ze szkolnych lat. Chciał mu zadać kilka pytań związanych ze śmiercią krawca.
Adwokat od dawna mieszkał na pierwszym piętrze w starej dwupiętrowej kamienicy. Od blisko roku błąkał się sam po wielkim mieszkaniu, wciąż wspominając niedawny wyjazd do Palestyny, gdzie została jego żona Marie i syn Izaak.
Jakub przywitał się serdecznie z kolegą.
– Czy znasz już ostatnią nowinę?
W powietrzu unosił się orzeźwiający zapach świeżo zmielonej kawy.
– A o którą pytasz? – Samuel zmrużył oczy. – Bo jeśli interesuje cię śmierć Szczęściarza, nie mam ci nic nowego do powiedzenia.
– A więc już wiesz?
– We Lwowie plotka jest szybsza od telegrafu – zaśmiał się Samuel i zaprosił gościa do salonu.
Dziennikarz położył na krześle zapakowany w papier garnitur i rozsiadł się w fotelu. Czekał na wyjaśnienia. Uważał, że ma do nich prawo, bo to właśnie adwokat polecił mu krawieckiego mistrza.
– Czujesz się oszukany? Pytałeś o dobrego krawca i nie jesteś zadowolony?
Stern po nieprzespanej nocy był rozdrażniony i nie miał chęci wysłuchiwać pokrętnych argumentów.
Adwokat, widząc to, zaproponował na początek kawę, lecz Jakub podziękował uprzejmie. Gospodarz wybrał więc (z niekończących się zapasów swojego barku) bardziej odpowiednie lekarstwo, Aprikosen Likör z wytwórni Baczewskiego. Nalał wódkę do kryształowych kieliszków, podał jeden gościowi i, jakby mimochodem, dodał, że ów krawiec zdobył praktykę, szyjąc wojskowe mundury. Że był prawdziwym szczęściarzem, bo kula wystrzelona przez rosyjskiego piechura w czasie kampanii w Karpatach odbiła się od austriackiego bączka na czapce, nie robiąc mu najmniejszej krzywdy. I wydawać by się mogło, że Lille wrócił z tej wojny bez szwanku, lecz wkrótce się okazało, że to nie ten sam człowiek. Zrobił się porywczy, niesłowny, a smutek topił w alkoholu. Swoim zachowaniem odstraszał wielu klientów, lecz wciąż byli tacy, którzy chcieli skorzystać z jego nadzwyczajnych umiejętności krawieckich.
– Był szczęściarzem również dlatego, że widział kogoś, kogo sobie bardzo ceniłem – zakończył adwokat tajemniczo.