– Kogo? – Jakub odstawił kieliszek na brzeg stołu.
Samuel stanął na tle okna. Ostre światło poraziło Sterna tak, że zmrużył oczy. Słyszał tylko zachrypnięty głos przyjaciela.
– Swietłanę Sołowiową. Właśnie u niego zamówiłem dla nieboszczki suknię pogrzebową. Wymawiał się, że szyje tylko dla mężczyzn, lecz trzeba przyznać, że hrabina dzięki niemu prezentowała się w trumnie nad wyraz godnie.
– Chcesz powiedzieć, że Lille był uczciwym i praktykującym Żydem? Więc może mi wyjaśnisz, dlaczego znikła jego przybrana córka? – Stern uśmiechnął się cierpko.
– Wcale nie jest pewne – Hillel pozbył się świetlnej aureoli, przechodząc w drugi kąt pokoju – że właśnie on maczał w tym palce.
– Lecz wszystko na to wskazuje – powiedział Jakub chłodno.
Adwokat przechylił butelkę i ponownie napełnił kieliszki likierem. Morelowy trunek Baczewskiego był doskonały. Jakub chuchnął po nim w zwiniętą pięść.
– Słyszałem też takie głosy, że męczyły go wyrzuty sumienia, a to przecież najsurowszy sędzia.
Stern nie dał się zwieść słowom adwokata.
– Co Aaron Lille robił z pieniędzmi? Szył jeden, a może nawet dwa ancugi na tydzień. Nie wszystko szło na przelew.
– Może miał przyjaciółkę? A może... – Hillel zawiesił głos.
– Może?
– Krążą po mieście dziwne plotki, że... – Adwokat nie dokończył myśli i jakby bał się swojego sądu, machnął ręką. – Wiesz, kiedy go chowają? – prędko zmienił temat.
– Jutro o drugiej na cmentarzu Janowskim.
Ustalili, że się spotkają w czasie uroczystości żałobnej. Jakub się podniósł. Nie chciał przeciągać wizyty.
– Dzieci zapomniały, jak wygląda ich ojciec? – zażartował Hillel, czując, że dalsza rozmowa mogłaby zaprowadzić ich w ślepy zaułek.
Z garniturem pod pachą i z kapeluszem w dłoni Stern zajrzał jeszcze przez uchylone drzwi do biblioteki, w której na okrągłym stoliku stała rozstawiona szachownica.
– Wszystko się zmieniło od twojej poprzedniej wizyty – objaśnił Hillel, podając dłoń przyjacielowi. – Przed tygodniem niespodziewanie czarne uzyskały przewagę piona, lecz białe nie zamierzają się tak łatwo poddać!
Kelner natychmiast poznał klienta i już przy wejściu zapytał go uprzejmie, czy ma podać szklaneczkę zimnej wody, lecz nieoczekiwanie otrzymał zamówienie na lody orzechowe. Był zaskoczony. Pierwszy raz całkowicie pomylił się w ocenie gościa, a przecież pracował w Wiedeńskiej niemal pięć lat.
Powstrzymując się przed splunięciem do pucharka, przyniósł z kuchni zamówiony deser i postawił go przed eleganckim mężczyzną. Gość palił teraz papierosa i czytał gazetę oprawioną w drewniane trzymadło. Miał dobry gust. Interesowała go polityka i kronika kryminalna. Nie był też ponurakiem, jak się na początku wydawało. Przez cały czas tajemniczo się uśmiechał, jakby przeczytał dobry dowcip. Wydawał się być szczęśliwy, gdy posrebrzanym widelczykiem wgryzał się w aromatyczną gałkę, posypaną zmielonymi orzechami.
Kelner też miał przy sobie łyżeczkę. Jego srebrna ozdoba tkwiła dumnie w kieszonce bordowej marynarki. Zazwyczaj służyła mu do wyciągania utopionych w potrawach much, lecz wśród obsługi żartowano, że wyjątkowo ważną funkcję pełni w toalecie, umożliwiając mu oddawanie moczu bez dotykania przyrodzenia. Na tę myśl o mało nie parsknął śmiechem.
Klient wytarł usta serwetką i zamówił lampkę madery, co jeszcze bardziej zdziwiło kelnera. Garson wiedział od starszych kolegów, że przy odrobinie chęci i cierpliwości można swoich gości wychować. Był rad, że właśnie jemu trafił się taki przypadek.
Mężczyzna za stolikiem nieśpiesznie wypił wino i znowu uniósł rękę, prosząc o rachunek. Teraz wypielęgnowana ręka sięgnęła do portfela i zostawiła na talerzyku obok należności pięćdziesiąt groszy napiwku. Ten gest przełamał ostatecznie niechęć kelnera. Czuł, że między nimi zawiązuje się cienka nić porozumienia. Wiedział też, że od tej pory w żadnym wypadku nie wolno mu gościowi pluć do talerza ani zostawić w rękawie jego płaszcza śmierdzącej pamiątki jak jego niewychowany poprzednik. Zadowolony podszedł do pikolaka, czapkującego gościom w drzwiach. Strzelił go po ojcowsku w kark i w zwięzłych słowach podzielił się z nim kolejną życiową lekcją.
Zamienił się w gniazdo. Był stertą patyków przytwierdzonych do potężnej starej sosny na skraju mokradeł. Kiedy niebezpieczeństwo minęło, podniósł głowę, odczarowując kamuflaż. Świeciło słońce. Orzeł zamknął oczy i zapadł w drzemkę. Śniło się mu, że leci nad rzeką pełną ryb i żab. Za wodospadem, na wyciągnięcie szponów, zamarł wielki, cętkowany pstrąg. Nagły huk strzelby rozdarł powietrze i sen się ulotnił. Ptak niespokojnie poprawił dziobem jaja, a potem włożył głowę między skrzydła, lecz długo nie mógł zasnąć.
Piątek, 24 marca 1939
Obudził się ze strachem, bo przyśniło mu się, że jakaś zakapturzona postać uprowadziła Piotrusia i Kasię. Wyraźnie widział, jak zniknęli w gęstej mgle zaścielającej miasto, i nie potrafił ich odnaleźć.
Spojrzał na wiszący na ścianie zegar i oprzytomniał. Dochodziła dziewiąta. Córka od godziny była w szkole, Anna udzielała w aptece porad pacjentom, a Piotruś...
Pobiegł sprawdzić, co się dzieje z synem. Uspokoił się, gdy zobaczył go w pokoju dziecięcym, tarzającego się na dywanie obok dokazującej Magdy, pomocy domowej. Przywitał się z nimi i poprosił dziewczynę, by Boże broń nie spuszczała synka z oczu.
W kwadrans zrobił toaletę i zaszedł do kuchni. Zjadł kanapki z jajkiem, a potem nachylił się nad zlewem i jak za szczenięcych lat odkręcił kran i napił się zimnej wody, parskając jak koń. Zaplanował na dzisiaj odwiedziny u rodziców. Oboje w ostatnich latach podupadli na zdrowiu. Zwłaszcza matka potrzebowała stałej opieki. Ojciec robił, co mógł, lecz Jakub przekonał go w końcu do zatrudnienia na pół etatu wykwalifikowanej pielęgniarki.
Przed wyjściem z domu jeszcze raz zajrzał do pokoju dziecięcego. Ucałował Piotrusia i poprosił Magdę, by przekazała Annie, że wróci wieczorem. Potem włożył nowiutki garnitur i płaszcz. Poprawił przed lustrem jedwabny krawat w prążki i nasunął na czoło rondo kapelusza.
Czwarty dzień wiosny był posępny. Wiatr szybko przesuwał chmury i zanosiło się na deszcz. Pożałował, że nie zabrał parasola. Tramwaj uciekł mu sprzed nosa, lecz na szczęście znalazła się wolna dorożka. Jakub zamówił kurs do centrum. Wysiadł na placu św. Ducha. Planował kupić przy Rynku miód, szynkę i kruche ciasteczka waniliowe. Zapłacił za kurs, a gdy buda odjechała, niespodziewanie poczuł na głowie ciężkie krople. Deszcz przybierał na sile, więc ruszył biegiem w stronę katedry łacińskiej. Tam postanowił przeczekać ulewę.
Katedra była pełna. Skończyła się poranna msza, ale nikt jeszcze nie wychodził. Jakub przystanął za ostatnim rzędem ław.
Niespodziewanie z rozerwanej deszczowej chmury wpadł przez witraż snop światła, oświetlając ukrzyżowane stopy Pana. Ktoś w nawie bocznej odkaszlnął głośno, a potem ciszę przerwały dwa niebiańskie głosy. Ubrane na czarno kobiety, stojące przy marmurowym reliefie Katarzyny Jabłonowskiej, śpiewały Stabat Mater. Dźwięki jak niewidoczny bluszcz oplatały ambonę, filary i wysokie, turkusowe sklepienie. Skrzypce i wiolonczela uderzyły gwałtowną wibracją tonów, aż Jakub poczuł ciarki na plecach.
Flammis ne urar succensus, per te, Virgo, sim defensus in die iudicii.
„Ogień mnie nie spali – przetłumaczył sobie w myśli. – Przez Ciebie, Dziewico, będę ocalony, w dniu Sądu Ostatecznego”.
Stał za plecami chudej kobiety ubranej w beżową garsonkę. Jej głowę przykrywał toczek w takim samym kolorze, a spod niego spływały na szyję pasemka siwych włosów. Obok niej siedział młody mężczyzna w eleganckiej popielatej marynarce z różańcem w ręku. Miał podgolony kark i kształtne, przylegające do głowy uszy. Kobieta pochyliła się i niechcący strąciła modlitewnik, który spadł na posadzkę. Jakub szybko go podniósł. Wtedy mężczyzna (najpewniej jej syn), obrócił się i dyskretnym uśmiechem mu podziękował.