Quando corpus morietur,
fac ut anima donetur
Paradisi glória. Amen.
Śpiew umilkł, lecz wierni wciąż siedzieli nieporuszeni, a potem jak przebudzeni z letargu, szurając nogami, wyszli na plac Kapitulny. Akurat deszcz przestał padać i nieśmiało zaświeciło słońce. Jakub ruszył po mokrym bruku na Rynek po wiktuały.
Dochodziła jedenasta, gdy z zakupami wspinał się na drugie piętro kamienicy Pod Kozą na Kazimierza Wielkiego. Ojciec otworzył drzwi i aż syknął na jego widok, ledwie powstrzymując się od wymówek. Jakub nie przejął się zbytnio tym chłodnym przyjęciem. Wyładował w kuchni przyniesione produkty i poszedł do sypialni zobaczyć matkę.
Znowu go nie poznała. Pogrążona w swym urojonym świecie, mrucząc jakąś piosenkę, wydzierała z szarego papieru łabędzie, a może to były gęsi. Podłoga wokół wózka zaścielona była grubą warstwą papierowych ptaków. Zostawili ją samą i wrócili do kuchni.
Ojciec nastawił na kuchence wodę na herbatę.
– Kiedy przyjdzie pielęgniarka?
– Wyszła przed tobą! – sarknął ojciec.
– Co powiedziała?
– Nic. A co miała powiedzieć, że czekamy z matką na śmierć?
Jakub kolejny raz obejrzał bogoojczyźniane pamiątki ojca. Akwarelkę Szarża pod Somosierrą namalowaną przez Jerzego Kossaka i portret Piłsudskiego z dłońmi opartymi na rękojeści szabli. Potem posrebrzany ryngraf z powstania styczniowego i Album Legionów Polskich, który ojciec dostał od kolegów na zakończenie służby wojskowej. Drugą ścianę zdobiły pawie pióra, wenecka maska i wypłowiałe plakaty teatralne, które od lat gromadziła matka. Najważniejszy z operetki Offenbacha Piękna Helena z datą 9 października 1903 roku. Spektakl rozpoczynał się o godzinie siódmej wieczorem. Jakub nigdy się nie dowiedział, dlaczego ów plakat był dla niej taki ważny.
Chciał zapytać go o tę datę, gdy nagle usłyszeli hałas z sypialni. Obaj rzucili się do drzwi. Matka leżała obok przewróconego wózka i nieporadnie próbowała wstać. Na szczęście nic się jej nie stało. Jakub podniósł ją, a ojciec postawił wózek. Okryli ją troskliwie pledem, a na stopy włożyli filcowe meszty.
Ojciec podał jej herbatę i maślane ciasteczka na talerzyku, a Jakub opowiedział o wnukach. Chyba coś rozumiała, bo leniwie otwierała oczy i uśmiechała się anielsko. Mówiła coś do siebie. Powtarzała jedno słowo: „Anioł”, a może to było „Anna”?
Kwadrans na drugą Jakub pożegnał się z rodzicami. Powiedział, że się postara zajrzeć następnego dnia, choć sam nie bardzo wierzył w tę obietnicę.
Deszcz przestał padać, gdy wysiadł z tramwaju przy Pilichowskiej. Kiedy pasażerowie odeszli, podniósł z międzytorza kamyk i schował go do kieszeni spodni.
Szedł wzdłuż żeliwnego ogrodzenia, aż do Złotej. Minął bramę cmentarną, budynek administracji i dom przedpogrzebowy. Patrzył na macewy pokryte hebrajskimi napisami. Dekorowały je reliefy upamiętniające imiona zmarłych i pracę, jaką wykonywali za życia.
Już z daleka dostrzegł zgromadzony na wzgórzu tłum. Dotarł tam w kilka minut i jak inni stanął niedaleko wykopu. Niespodziewanie chmury się rozstąpiły, wyjrzało słońce i nad Kleparowem pokazała się podwójna tęcza.
W ciepłych promieniach słonecznych grzało się na marach ułożone w prostej sosnowej trumnie bez wieka ciało krawca Aarona Lillego. Zawinięte było w całun i wyglądało niczym olbrzymi kokon, z którego ma się wykluć monstrualna poczwarka.
Stern się rozejrzał. Z jego lewej strony stał Szymon Auerbach, dozorca. W eleganckim garniturze ze złotą dewizką wyglądał jak milioner. Z prawej przystanął Halewi w swoim podniszczonym garniturze. Obracał w chudych palcach czarny kamyk i bujał się w takt recytowanej przez rabina modlitwy. Kiedy zobaczył Sterna, uśmiechnął się cierpko. Za nim kryła się cycata kobieta o grubej, wywiniętej dolnej wardze. Jej głowę okrywała biała chusta. Wyraźnie unikała wzroku redaktora. To właśnie ona zachęcała zebranych, by natychmiast powiesili wstrętnego goja dla wyrównania rachunków. Przy niej prężył się policjant z posterunku przy Kurkowej, w asyście ryżego tajniaka wbitego w czarny garnitur. Co oznaczała obecność stróżów prawa? Chyba nie przyszli tu po to, by oddać wisielcowi ostatnią przysługę.
Jakub zbliżył się do Samuela i w milczeniu uścisnął mu rękę. Miał dziwne wrażenie, że rozpoznaje na żałobnikach ubrania, które wyszły spod igły Szczęściarza. A im dłużej się przypatrywał, tym bardziej był pewny, że włożyli je umyślnie, by oddać zmarłemu cześć.
Kiedy rabin zakończył śpiew, Halewi sięgnął do kieszeni, by odczytać spisaną na kartce mowę pogrzebową. Był mocno zdenerwowany, bo zajęty przygotowaniem do pogrzebu, zapomniał jej. Teraz próbował naprędce przypomnieć sobie napisany tekst, lecz jego myśli były nieposłuszne.
Przemowa była wygłoszona w jidysz. Z pojedynczych słów Stern się domyślił, że Halewi mówi o Bogu, który kazał jednego dnia spocząć nieszczęśnikowi w dobrym miejscu.
A im bardziej mówca się starał, tym bardziej jego opowieść piękniała, jakby za życia Szczęściarz był świętym.
Stojący obok Sterna Hillel tłumaczył mu najważniejsze zdania. Mosze opisał życie Aarona Lillego. Wspomniał o ojcu, genialnym siodlarzu, i matce, która zajmowała się wyrobem cudnych peruk na mądre głowy. Mówił o przeciwnościach losu i o ogromnym poświęceniu, jakie krawiec włożył w prowadzenie domu i wychowanie Lei. Zaznaczył, że szlachetny Lille troszczył się także o rozwój jej kariery muzycznej. Dodał, że gdyby nie zły los, tańczyłaby lepiej niż Isadora Duncan.
W tym momencie rabin nerwowym krokiem zbliżył się do niego i wyszeptał mu coś do ucha. Halewi kiwnął głową, po czym nabrał powietrza do płuc i zakończył: „Opadł sznur, zerwana została więź”. Jego słowa zabrzmiały niemal jak szyderstwo, także dla Samuela, który po cichu przetłumaczył Jakubowi tę starą żydowską sentencję.
Halewi szybko ustąpił miejsca rabinowi, który donośnie odmówił kadisz. Kiedy przebrzmiały słowa modlitwy, członkowie bractwa pogrzebowego, Chewra Kadisza, odkryli kaptur zakrywający głowę i szyję zmarłego, by zebrani mogli jeszcze raz go zobaczyć.
Szczęściarz wyglądał dostojnie. Miał podkrążone oczy, posiwiałą brodę na policzkach i rude włosy, spływające na szyję. Podciągnięty nienaturalnie wysoko kołnierz białej koszuli skutecznie zakrywał wisielczą bruzdę.
Wkrótce członkowie bractwa pogrzebowego naciągnęli kaptur na głowę zmarłego i przenieśli ciało z otwartej trumny do oszalowanej deskami jamy. Rozległo się ogłuszające zawodzenie płaczek. Teraz na ustach krawca ułożona została mała deseczka, a na niej żelazna kłódka, zamykająca jego usta na wieczność. Na ten znak żałobnicy ustawili się w kolejkę, by zasypać ciało ziemią. Ludzie zmieniali się przy rydlu, unikając pośpiechu zgodnie z ceremonią. Każdy chciał oddać zmarłemu ostatnią przysługę. Słychać było głośne wzdychania i posapywania.
Stern wyjął z kieszeni spodni swój kamyk z torowiska tramwajowego i położył go na uklepanej ziemi. Na świeżo usypanym grobie wyrósł wkrótce kamienny kopczyk.
Słońce zaszło za chmury i znowu zbierało się na deszcz, gdy Stern z Hillelem wyszli z cmentarza na Pilichowską.
– Co o tym sądzisz? – zapytał Stern.
– Za wcześnie, panie redaktorze, na wyroki. Wpadnij do mnie jutro po południu, może znajdę odpowiedź na twoje wątpliwości?