Выбрать главу

Jeżeli nie ma szyfrówek, czytam „Kompendium wywiadowcze” Sztabu Generalnego. Polubiłem tę pokaźną 600-stronicową księgę. Zaczytuję się nią namiętnie, wiele stron znam niemal na pamięć, mimo iż niejedna z.awiera czasem po kilkaset nazw i liczb. Jeśli nie jesteśmy w okresie napięć i kryzysów, podpułkownicy punktualnie o 17.00 znikają. Jak u doświadczalnych psów Pawiowa, o określonej godzinie ich gruczoły wydzielają ślinę, by splunąć na pieczęć i wcisnąć ją w plastelinę na sejfie. Od tej chwili zostaję sam. Czytam „Kompendium wywiadowcze” po raz setny z rzędu. Prócz ogólnego kompendium istnieje równie gruba księga poświęcona technice wojsk pancernych, flocie, systemowi mobilizacji Bundeswehry, francuskim badaniom nuklearnym, systemom alarmowym NATO i licho wie czemu jeszcze.

— Czy w ogóle kiedykolwiek śpisz? Nie zauważyłem, jak w progu stanął podpułkownik Krawców.

— Czasami, a wy?

— Też czasami. — Krawców śmieje się. Wiem, że każdego wieczoru siedzi do późnych godzin, albo na całe tygodnie znika w podległych mu jednostkach.

— Przepytać cię?

— Proszę.

— Gdzie stacjonuje 406. Taktyczne Treningowe Skrzydło Myśliwskie Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych?

— Saragossa, Hiszpania.

— Co wchodzi w skład 5. Armii USA?

— 3. Dywizja Pancerna, 8. Dywizja Zmechanizowana 111. Pułk Kawalerii Pancernej.

— Jak na początek, całkiem nieźle. Uważaj, Suworow, wkrótce kontrola, jeżeli nie podołasz pracy, wywalą cię ze sztabu. Mnie nie wywalą, ale po uszach dostanę.

— Robię, co mogę, towarzyszu podpułkowniku.

— A teraz marsz. Pora spać.

— Jeszcze z godzinkę można popracować.

— Powiedziałem, spać. Bzika dostaniesz i co mi po tobie.

III

Po upływie dwóch tygodni wypadło mi zastąpić podpułkownika-prognostę, który znajdował się w sztabie okręgu. Dzień i dwie noce przygotowywałem swoją pierwszą prognozę rozpoznawczą: dwie cienkie kartki papieru z nagłówkiem „Przypuszczalna aktywność bojowa III Korpusu Bundeswehry w nadchodzącym miesiącu”.

szef wywiadu rzucił okiem i zarządził przekazać je do pierwszego Wydziału. Wszystko odbyło się bardzo prozaicznie. Nikt mnie nie wychwalał, ale też nikt nie wyśmiewał się z mojej twórczości.

IV

Poryw wiatru zdmuchnął papiery ze stołów. Podpułkownicy rzucają się, by nakryć je własnymi ciałami. Żeby się tylko nie rozleciały. Za każdy papierek grozi 15 lat. Drzwi In gabinetu otworzyły się na oścież. W progu lejtnant.

Witajcie, Konstantinie Mikołajewiczu — uśmiechają się do lejtnanta podpułkownicy. Przystojny ten lejtnant,

wysoki, barczysty. Paznokcie różowe, wypielęgnowane. Wszyscy w sztabie tak się zwracają do lejtnanta. Pozycję ma godną pozazdroszczenia: adiutant szefa sztabu 13 Armii. Gdyby zwrócić się do niego per „towarzyszu lejtnancie”, byłaby to zwyczajna obraza. Dlatego — Konst antin Mikołajewicz.

— Przemieszczenia — rzuca niedbale Konstantin Mikołajewicz. Można by naturalnie powiedzieć: „Szef sztabu wzywa oficera odpowiedzialnego za przemieszczenia raportem o zmianach w zgrupowaniach przeciwnika w ciągu ubiegłej nocy”. Ale można też prościej, tak jak to mówi Konstantin Mikołajewicz: krótko, z lekkim odcieniem pogardy.

Szybko wkładam szyfrówki do teczki. Adiutant generalski złagodniał nieco, nawet się uśmiechnął. — Nie ma co się gorączkować pod klientem. — Podpułkownicy na adiutancki żarcik zęby wyszczerzyli. Sztabowe bydlaki. Przysysacie się do ciepłych posadek. Mierzi mnie wasza słuzalczość. Prócz łańcuchów nie mam nic do stracenia.

Bez chamstwa proszę, lejtnancie. Wydłużyła się twarz adiutanta. Podpułkownicy zamilkli, wbijają we mnie dzikie spojrzenia. Dureń, parwenniusz, cham. Jakże ty ośmielasz się rozmawiać z adiutantem? Z Konstantinem Mikołajewiczem? To nie batalion. To już sztab! Tu trzeba mieć pewną wrażliwość, wyczuwać pewne sytuacje. Prostaku nieokrzesany, jeszcze na nas gniew ściągniesz!

Wychodzę z gabinetu pierwszy, nie przepuszczając generalskiego adiutanta. I nigdy nie przepuszczę. Też mi wielkie co, adiutancik zakichany! Generalski fagas. Czyś ty w ogóle widział kiedykolwiek na własne oczy żołnierza na stanowisku strzeleckim? Na poligonie? Kiedy ściska załadowany karabin, a ty tylko czerwoną chorągiewkę? Czując broń w dłoni przymierza się żołnierz do celu i nagle dręcząca myśl go przeszywa: a może by tak długą serią we własnego dowódcę? W swoim życiu każdego mojego żołnierza dziesiątki razy przeprowadzałem przez linię ognia. I nieraz dostrzegałem w ich oczach: walić w dyktę, czy delektować się prawdziwą śmiercią? A ty, adiutancino, prowadzałeś ludzi na linię ognia? A spotkałeś się z nimi sam na sam w lesie, w polu, na mrozie, w górach? A widziałeś ty złość żołnierską? A zdarzało ci się zaskoczyć całą kompanię pijaną i z bronią załadowaną ostrymi nabojami? Adiutancie, klecisz swoją karierę na miękkich dywanach, i odwal się od Witi Suworowa. Może przełknąłbym to, gdybyś był kapitanem, albo gdybyśmy przynajmniej byli rówieśnikami. A ty, szczylu, jesteś przynajmniej o rok młodszy ode mnie.

Na korytarzu adiutant generalski jakby niechcący nadepnął mi z całej siły na nogę. Spodziewałem się jakiegoś wybryku, byłem przygotowany. Szedłem trochę z przodu po lewej. Prawym łokciem ostro szarpnąłem w tył. Natrafiłem na coś miękkiego. Coś zabulgotało w adiutancie. Stęknął, szeroko otwartymi ustami łapie powietrze, zgiął się w pół, do ściany przypadł. Bardzo wolno prostuje się adiutant. Jest wyższy ode mnie i mocniej zbudowany. Dłonie jak łopaty. Piłkę koszykową taka dłoń może pewnie trzymać bez trudu. Ale kałdunio okazał się słabiutki. A może zwyczajnie nie spodziewał się ciosu. Ech ty, adiutancie, dałeś się zrobić na szaro. Ciosu należy spodziewać się zawsze. W każdej chwili. Wtedy efekt nie będzie tak druzgocący.

Powoli prostuje się adiutant, nie odrywa oczu od mojej ręki. A ja trzymam dwa palce rozwarte, jak widełki. Na całym świecie jest to znak Wiktorii, znaczy się zwycięstwa. A u nas ten gest oznacza: „Gały wydłubię, gadzino”.

Sunąc plecami po ścianie stopniowo się podnosi, z rozwartych palców nie spuszcza wzroku. I wie, że jego wysoki protektor nie jest mu teraz ochroną. Jest wyższy ode mnie szerszy w barach, ale teraz już rozumie, że mi na niczym nie zależy, że nic prócz zwycięstwa nie jest dla mnie ważne, i że zwycięstwo gotów jestem okupić każdą ceną, nawet ceną życia. Już wie, że na byle ruch czy nawet słowo odpowiem straszliwym ciosem dwóch palców prosto w oczzy i od razu chwycę za gardło, by go już nie wypuścić. Wolno unosi ręce do szyi, i namacawszy krawat, poprawiaa węzeł:

— Naczelnik sztabu oczekuje…

Was… — podpowiadam. Naczelnik sztabu oczekuje WAS.

Trudno mi powrócić do tego świata. Już się z nim pożegnałem, przed śmiertelnym zwarciem. Ale adiutant nie przyjął walki. Wciągam głęboko powietrze i rozcieram zdrętwiałe z napięcia ręce. Wciąż nie spuszcza wzroku mojej twarzy. Zapewne odczytał w niej jakąś zmianę, któramu podpowiada, że na razie nie zamierzam go zabić. Odwracam się plecami i ruszam korytarzem. Idzie za mną. Jestem starszy lejtnant, a ty jak na razie tylko lejtanant, zasuwaj więc z tyłu, tam twoje miejsce.

W poczekalni dwa biurka, jak dwa bastiony bronią dostępu, każde do osobnych drzwi. Jedne prowadzą do gabinetu dowódcy, drugie do biura szefa sztabu. Przy drzwiach dowódcy za biurkiem na wysoki połysk dyżuuje jego adiutant. Też lejtnant, i do niego w sztabie również zwracają się bez stopnia. Po prostu Arnold Mikołajewicz. Też jest wysokiego wzrostu, też przystojny. Mun-dur nosi z generalskiego, a nie oficerskiego sukna. On też nie okazuje mi cienia szacunku, patrzy na mnie jak na powietrze, w ogóle nie zauważając. Są ku temu powody: mój przełożony, szef wywiadu podpułkownik Krawców, którego wyznaczono na tak wysokie stanowisko bez pytania o zgodę dowódcy armii, jego zastępcy i szefa Hztabu, wyparł z tej odpowiedzialnej funkcji ich protegowanego. To tłumaczy niechęć dowódcy i nieustanne pretensje szefa sztabu do mojego zwierzchnika. To tłumaczy też powszechną nienawiść oficerów sztabowych, zwłaszcza zatrudnionych na Olimpie, na pierwszym piętrze, do wszystkich, kogo Krawców przyprowadził ze sobą. Jesteśmy obcy. Nieproszeni goście w dobranym towarzystwie. Szef sztabu generał-major Szewczenko stawia rzeczowe pytania, słucha, nie przerywa. Sądziłem, że będzie się czepiać, ale on tylko patrzy mi uważnie w oczy. W sztabie pojawiają się nowi oficerowie. Czyjaś niewidzialna potężna ręka wpycha ich prosto na miękkie dywany pierwszego piętra. Nie wiedzieć czemu nikt nie pyta szefa sztabu o zdanie, i nie może mu się to podobać. Władza przecieka przez palce jak woda, jak ją utrzymać? Odwraca się do okna i patrzy na sad, ręce złożywszy za plecami. Skóra na policzku ma odcień fioletowy, widać prześwitujące żyłki. Stoję przy drzwiach w rozterce, nie wiem, co mam robić.