Wiedziałem zawczasu, że przewidziane są manewry, że szyfrówki będą się sypać, jak z rogu obfitości, że młodzi adiutanci opadną z sił, że będą mieć czerwone, opuchnięte oczy, gdy po nocach będziemy razem ślęczeli nad Wielką Mapą. Wiedziałem, że po pierwszych ćwiczeniach dwaj nowi adiutanci i ja urżniemy się w sztok i zostaniemy przyjaciółmi. Będę opowiadać im świńskie kawały, a oni zabawne historyjki z życia intymnego ich zwierzchników. Ale już teraz, po tym jednym, jedynym spotkaniu, widząc jak adiutant przywitał się ze mną i jak wszedł do gabinetu mojego szefa, zrozumiałem, że jesteśmy ulepieni z jednej gliny. Nowi generałowie w sztabie armii to ludzie Obaturowa. Nowi naczelnicy wydziałów, w tym również Krawców — ludzie Obaturowa. Nowi adiutanci, nowi oficerowie w sztabie — wszystko to są ludzie Obaturowa. Po raz pierwszy uświadamiam sobie, że ja również należę do tej grupy. I wiem, że sam nowo mianowany dowódca Karpackiego Okręgu Wojskowego generał-lejtnant Obaturow też jest człowiekiem jakiejś potężnej grupy, gwałtownie i niepowstrzymanie zmierzającej do władzy.
Wszyscy ci, którzy jeszcze przed nami przyszli do tego sztabu i do pozostałych sztabów okręgu należą do innego gatunku. Ich czas dobiegł końca. Najstarszych wiekiem będą wywalać na rentę, pozostałych — na rozpalone pustynie. Stara grupa runęła.
W tajnej bibliotece zderzyłem się z byłym adiutantem byłego szefa sztabu. Zdawał dokumenty. Jedzie gdzieś hen, daleko, by tam dowodzić plutonem. Jest oficerem od ponad dwóch lat, ale nigdy nie miał pod swoimi rozkazami niezdyscyplinowanych, na wpół pijanych żołnierzy. Gdyby od tego zaczęła się jego służba, wszystko potoczyłoby się normalnie. Ale jego służba zaczęła się od miękkich dywanów. Niezależnie od okoliczności jadał do syta i siedział w ciepełku. Teraz wszystko runęło. Człowiek przyzwyczaja się być na dnie przepaści. A jeżeli był tam zawsze, to z trudem sobie wyobraża, że istnieje jakieś inne życie. Lejtnanta wyniosło na szczyty, a teraz spadał na samo dno. I ten upadek był bardzo bolesny.
Uśmiecha się do mnie. A uśmiech ma sobaczy. Kiedyś, dawno temu, na Dalekim Wschodzie, widziałem dwa psy, które przylgnęły do obcej sfory. Sfora ryczała, nie chcąc obcych w swoim gronie. Wtedy jeden z tych psów rzucił się na swego nieszczęsnego towarzysza. Walka ich trwała długo, i sfora cierpliwie czekała na wynik pojedynku. Jeden wył, a drugi, słabszy, przeraźliwie skowyczał, nie chcąc rozstać się z życiem. Kiedy poharatany zwycięzca zagryzł swojego towarzysza, a może brata, z podwiniętym ogonem zbliżył się do sfory, demonstrując swoją pokorę. Wtedy sfora rzuciła się nań, i rozerwała go na strzępy.
Nie wiedzieć czemu eks-adiutant przypominał mi tego psa, gotowego gryźć kogo popadnie, by tylko zostać przyjętym do sfory zwycięzców. Głupiec. Zachowaj godność. Jedź do swojej pustyni i nie merdaj ogonem.
Tej nocy śnił mi się stary poczciwy Żyd, diadia Misza.
Miałem wtedy 15 lat. Uczyłem się w szkole i pracowałem w kołchozie. Zimą pracowałem dorywczo, latem — na równi z krzepkimi mużykami. Kiedy na porządku dziennym stanął poważny problem, to i mnie poproszono na zebranie. Sprawa była następująca: rokrocznie pod koniec sierpnia nasz kołchoz wysyłał do miasta Zaporoże człowieka, by przez dwa, trzy tygodnie handlował arbuzami. Zbliżał się koniec sierpnia i trzeba było zdecydować, kto pojedzie w tym roku sprzedawać kołchozowe arbuzy.
Siedzą chłopi w klubie. Pora gorąca — żniwa w pełni, ale mużykom nie do żniw. Wszyscy kłócą się, krzyczą. Przewodniczący zgłosił kandydaturę swojego zięcia, Sieriożki. Pierwsze rzędy milczą, a z tyłu gwizdy, tupot nóg, trzaskanie ławkami. Przewodniczący poddaje propozycję pod głosowanie. Rozgorączkował się, traci głowę. W takiej sytuacji należałoby najpierw zapytać: „Kto przeciw?” Nikt, rzecz jasna, nie podniósłby ręki. Wtedy koniec głosowania, znaczy się, wszyscy „za”. Natomiast przewodniczący z rozpędu pyta: „Kto za?” Przyzwyczaił się tak stawiać pytanie, kiedy trzeba wyrażać poparcie dla mądrej polityki naszej ukochanej partii. Ale tu decyduje się żywotna sprawa. Tu ludziska nie rwą się jak jeden mąż z rękami do góry.
— Kto za? — pyta przewodniczący.
A sala milczy. Ani jednej ręki w górze. Przeliczył się przewodniczący. Niewłaściwie zadał pytanie. Sieriożki, zięcia przewodniczącego, nie można, znaczy, wydelegować. Machnął ręką: sami w takim razie ustalajcie. Znowu hałasy i krzyki. Wszyscy pozrywali się z miejsc. Znowu wszyscy niezadowoleni. Siedzę w kącie. Nijak nie mogę zrozumieć, o co się ludziska kłócą. Chłopi, którzy w ubiegłych latach handlowali arbuzami, mówią, że to robota niebezpieczna: chuligani na targu mogą zadźgać. Jeżeli omylisz się w rachunkach, milicja zaaresztuje, albo trzeba będzie rozliczać się z kołchozem z własnej kieszeni. Dziwne, że żaden z tych, co to już handlowali, jakoś specjalnie się nie opiera, nie broni, kiedy go do tej niebezpiecznej i niewdzięcznej roboty proponują. Za to cała reszta z miejsca zaczyna tupać i wrzeszczeć, że to kanciarz i nicpoń, i że przez niego kołchoz poniesie straty.
Też dziwne: skoro robota niebezpieczna i niewdzięczna, to czemu by go nie wrobić, zamiast samemu się narażać? Ale nie, zebranie nie godzi się na żadnego z wymienionych.
Padaj ą nazwiska coraz to nowych kandydatów. I wciąż zebranie uparcie odrzuca kolejne propozycje. Cuda się dzieją. Czemu nie przystać na pierwszą lepszą? Weźmy, jak proponował przewodniczący, jego nieszczęsnego zięcia i poślijmy go na tę przeklętą delegację! Wszystkim od razu ulży. Ale nie, nikt nie ma ochoty wysłać ani swojego wroga, ani przyjaciela, ani sąsiada. Wygląda na to, że każdy sam ma ochotę się załapać, tyle że inni mu nie pozwalają. A skoro ja nie mogę, to i ciebie nie puszczę.
Kłócili się, spierali, wreszcie opadli z sił. Poprzebierali wszelkie możliwe kandydatury — ł wszystkie odrzucili.
— No to kogóż mamy posłać! Witię Suworowa, czy jak? Za mały jeszcze.
Ale chłopi byli innego zdania. Nie dorównuję im wiekiem, doświadczeniem ani autorytetem, jestem dla nich jakby nikim. I wysłać mnie, to tak jakby nie wysłać nikogo. Dobra, niech jedzie Witia — myślał każdy w duchu — żeby tylko mój wróg nie dostał się na delegację. Tak też zdecydowali. Przegłosowali jednomyślnie. Nawet przewodniczący i zięć jego Sieriożka podnieśli ręce.
Dwóch obrośniętych muzyków przywiozło mnie do miasta o trzeciej nad ranem. Razem rozładowaliśmy arbuzy, ułożyliśmy je w drewnianej skrzyni pod zieloną szopą, w której miałem przepracować szesnaście dni i przespać piętnaście nocy.
O piątej rano bazar huczał tysiącami głosów. Chłopi dawno już odjechali, zostałem sam ze swoimi arbuzami. Handluję. Nie wychylam się zza lady. Wstydzę się. Jestem bosy, a w mieście nikt tak nie chodzi.
Handluję, przeklinam swój los. Arbuzy mam pierwszorzędne. Kolejka do stoiska nie z tej ziemi. Wszyscy wrzeszczą, jak na zebraniu kołchozowym, a ja rachuję. Arbuzy kosztują po 17 kopiejek za kilogram. Jest to cena państwowa, najmniejsze odstępstwo — i więzienie gotowe. Liczę. Lubiłem matematykę, ale tu nic mi nie wychodzi. Arbuz waży, powiedzmy, 6 kg i 87 dkg. Jeżeli brać po 17 kopiejek za kilogram, to ile kosztuje taki arbuz! Gdyby tłum nie hałasował, gdyby ten tłusty babsztyl nie pchał się łapiąc mnie za włosy — policzyłbym raz dwa. A tak — ni czorta mi nie wychodzi. Jak na złość, nie mam papieru ani ołówka. Skąd mogłem wiedzieć, że będą potrzebne?
Grube baby w kolejce wściekają się, że za wolno się ruszam, napierają na ladę. Te, które już kupiły, liczą na boku resztę, znowu podbiegają do stoiska, straszą milicją. A arbuzy — każdy inny, każdy inaczej waży, każdy ma inną cenę, i kopiejki nie rozmienisz na drobne. Przypomniały mi się słowa chłopców na zebraniu: byle pomyłka, i z własnych pieniędzy będziesz się rozliczać z kołchozem. Skąd ja mam mieć własne pieniądze? Ni cholery mi nie wychodzi. Krzyczę, że zamykam kram. O mało mnie nie zlinczowali: arbuzy rzeczywiście pierwsza klasa.