Выбрать главу

Biegnę wzdłuż pojazdów do swojej kompanii. Dowódca pułku wyzywa kogoś na czym świat stoi, szef sztabu pułku wykłóca się z dowódcami batalionów, krzykiem zagłuszając ryk motorów. Biegnę. Biegną też pozostali oficerowie. Prędzej. Prędzej. No, nareszcie, moja kompania. Trzy czołgi — pierwszy pluton, trzy następne — drugi, jeszcze trzy — trzeci. Mój czołg wysunięty na czoło. Cała dziesiątka w komplecie. I już słyszę wszystkie dziesięć silników. Wyróżniam je spośród łoskotu pozostałych. Każdy silnik ma swój własny charakter, swoje usposobienie, osobne brzmienie. Żaden nie poda fałszywej nuty.

Jak na początek wcale nieźle. Dochodząc do mojego czołgu przyspieszam kroku, odbijam się gwałtownie od ziemi ł po pochyłej płycie pancerza wspinam się do wieży. Właz jest otwarty i radiotelegrafista podaje mi hełmofon, podłączony już do interkomu. Przenoszę się ze świata huku i łoskotu w krainę ciszy i spokoju. Ale raptem słuchawki ożywają i chwilowe złudzenie ciszy pryska: radiotelegrafista melduje ostatnie polecenia. Wszystko to bzdury. Przerywam mu pytaniem najważniejszym: — Wojna czy ćwiczenia? — Wzrusza ramionami: — Diabli wiedzą.

Jakkolwiek by było, moja kompania jest gotowa do walki i ruależy ją jak najszybciej wyprowadzić z parku, tak brzmi instrukcja. Zgrupowanie setek pojazdów w jednym miej-sc»i to gratka, o jakiej nasi wrogowie tylko marzą. Patrzę do przodu. Ale czy można cokolwiek zobaczyć? Przed nami pierwsza kompania czołgów nie rusza z miejsca. Na pewno dowódca jeszcze nie dobiegł. Wszyscy pozostali również czekają. Wyskakuję na wieżę. Stąd lepiej widać. Wszystko wskazuje na to, że w kompanii zwiadowczej któryś z czołgów nie może zapalić silnika, blokując przejazd całemu puiłkowi. Spoglądam na zegarek. Dowódca pułku, ojczulek nasz, ma jeszcze osiem minut. Jeżeli za osiem minut kolumny czołgowe nie ruszą z miejsca — z dowódcy pułku zerrwą epolety i przepędzą z armii bez emerytury jak starego psa. A do czoła kolumny nie przepycha się w tej chwili ża.den ciągnik z kompanii remontowej: całą centralną drogę, wciśniętą między szare ponure garaże, wypełniają sz;czelnie czołgi, od jednego krańca do drugiego. Patrzę na zaipasową bramę. Drogę do niej przecina głęboki rów: za-cz;ęto układanie jakiegoś kabla albo rur.

Skaczę do włazu i do kierowcy na całe gardło: — Na lewo, naprzód! — I do reszty kompanii: — Za mną! — Po lewej nie ima żadnej bramy, tylko murek ceglany między długimi bl .okami warsztatów remontowych. W czołgu dowódcy sie-ĆLSi najlepszy kierowca kompanii. Tak ustalono w całej armii długo przed moim przyjściem. Krzyczę do niego przez iruterkom: — Jesteś as kompanii! Ja cię draniu wybrałem! Nsajwyższy zaszczyt cię kopnął, gagatku: maszyny dowódcy chironić i doglądać. Jeśli zawiedziesz, zgnoję, zetrę na pył!

A kierowca nawet nie ma czasu odpowiedzieć. Na tym krróciutkim odcinku rozpędza swego pancernego dinozauraa, wrzuca jeden po drugim coraz wyższe biegi. Czołg utderza z impetem w ceglany mur. Wszystko zadrżało, zabirzęczało, zajęczało. Lawina cegieł zwaliła się na pancerz, tłnikąc reflektory, łamiąc anteny, zdzierając skrzynie z narzędziami i sprzętem, kalecząc zewnętrzne baki paliwowe. R.yknął mój czołg i oplatany pajęczyną drutów kolczastych wTyrwał się z ceglanego pyłu na senną uliczkę spokojnego u~kraińskiego miasteczka. Spoglądam przez wsteczny tripllex. Czołgi mojej kompanii jeden za drugim poszły w wyłom, wesoło, zawadiacko. Dyżurny bazy biegnie do dziury w murze. Wymachuje rękami. Krzyczy coś w naszą stronę. Usta szeroko otwarte. Ale gdzie tam! Któż by dosłyszał, co krzyczy. Jak w niemym kinie, widzowie zdani są na grymasy twarzy. Domyślam się, że dyżurny klnie jak szewc. Mimika na to wskazuje. Nieomylnie.

Kiedy dziesiąty czołg z mojej kompanii wynurzył się z wyłomu, pojawiła się służba ruchu: czarne uniformy, białe kaski i koalicyjki. Ci zaprowadzą porządek. Ci wiedzą, kogo najpierw przepuścić. Oddziały rozpoznania przede wszystkim — oto kogo. W każdym pułku jest jedna specjalna kompania zwiadowcza, wyposażona w specjalny sprzęt, wyspecjalizowanych żołnierzy i wyspecjalizowanych oficerów. Ale oprócz niej każdy pułkowy batalion strzelców zmotoryzowanych i czołgów ma też po jednej kompanii, które, choć nie posiadają specjalnego sprzętu ani wyspecjalizowanych żołnierzy, również mogą zostać użyte do zadań zwiadowczych. Te właśnie kompanie należy puszczać najpierw. Wypuśćcie nas, białe kaski! Musimy teraz odskoczyć daleko do przodu.

III

Spojrzysz na kompanie w dywizji czy w pułku — wszystkie na pierwszy rzut oka są jednakowe. Ale tak nie jest. W każdym batalionie pierwsza kompania jest rzeczywiście pierwsza. Niezależnie od tego, ilu niedorajdów liczy batalion, dowódca wyłowi wszystko co najlepsze i — do pierwszej kompanii. Nawet jeżeli brak oficerów, i tak najlepsza kadra wyląduje w pierwszej kompanii. Wszak to ona maszeruje na czele, na głównej osi natarcia batalionu, prowadząc go do ataku. Ona pierwsza zderza się z wrogiem. A od tego, jak się wszczęło bitwę, zależy nierzadko jej wynik.

Druga kompania w każdym batalionie — to średniaki. Oficerowie w drugich kompaniach niczym specjalnie się nie wyróżniają, jak ja, żołnierze podobnie. Za to każda druga kompania ma dodatkowe przygotowanie wywiadowcze, jakby drugą pokrewną profesję. Stanowi przede wszystkim kompanię bojową, ale gdyby zaszła potrzeba, może prowadzić rozpoznanie dla całego batalionu albo nawet dla pułku, zastępując lub uzupełniając działania specjalnej kompanii zwiadowczej.

Armia radziecka liczy 2.400 batalionów strzelców zmotoryzowanych. W każdym z nich trzecia kompania jest nie tylko z nazwy trzecią. W trzecich kompaniach służą najczęściej ci, którzy nie dostali się do pierwszych ani do drugich: młodzi niedoświadczeni oficerowie-żółtodzioby, albo przeciwnie, starzy i nie rokujący żadnych nadziei. Żołnierzy w trzecich kompaniach zawsze brak. Co więcej: na terytorium Związku Radzieckiego trzecie kompanie w przytłaczającej większości w ogóle nie mają żołnierzy. Cały ich sprzęt bojowy wciąż sterczy w remontach i konserwacji. Wybucha wojna — i tysiące owych kompanii uzupełnia się rezerwistami, szybko podciągając je do poziomu normalnych bojowych pododdziałów. W systemie tym zawiera się głęboki sens: dopełnić dywizje rezerwistami to rozwiązanie po tysiąckroć lepsze, niż formowanie owych dywizji składających się w całości z rezerwistów.

Moja druga kompania pancerna ostro wyrywa do przodu. Na zakręcie spoglądam do tyłu i liczę czołgi. Jak na razie wszystkie utrzymuj ą narzucone tempo. Tuż za ostatnim czołgiem wybijając gąsienicami iskry z betonu sunie, nie odstępując na krok, transporter opancerzony z białą chorągiewką. Kamień spadł mi z serca. Mała biała chorągiewka oznacza obserwatorów. Ich obecność oznacza z kolei ćwiczenia, a nie wojnę. A więc — pożyjemy jeszcze…

Nade mną śmigłowiec ślizgiem wytraca wysokość, zmienia kierunek lotu i zachodzi nas ostro pod wiatr, by lepiej panować nad sterami. Zawisł po prawej. Wyglądam z włazu. Prawa dłoń nad głową. Pilot całkiem rudy. Twarz jak indycze jajo, nakrapiana piegami. Zęby śnieżnobiałe. Śmieje się. Dobrze wie, że dowódców kompanii, którym właśnie rozwiózł rozkazy, czeka jeden z mniej zabawnych dni.

IV

Czołg mój szeroką piersią tnie świat na pół i to, co przed nami stanowiło jedność rozdwaja się po bokach. Migają zagajniki po prawej i po lewej. Huk w środku — piekielny.