Koło bramy naszej bazy rżnie orkiestra dęta.
Dowódca pułku, ojczulek nasz, stoi na czołgu — wita swoje zastępy. Patrzy na nas doświadczonym, wymagającym okiem. Jednego spojrzenia dość, by ocenić kompanię, baterię, batalion i ich dowódcę. Kulą się dowódcy pod ołowianym ojcowskim wzrokiem. Potężne chłopisko, koalicyjka zapięta na ostatnie dziurki, ledwie ich starcza. Cholewy jego wielkich buciorów z tyłu z lekka ponacinane — w przeciwnym razie nie naciągnie ich na potężne łydki. Pięść ma jak czajnik. I tym czajnikiem komuś wymachuje. Pewnie dowódcy trzeciego batalionu strzelców zmotoryzowanych, którego transportery znikają właśnie w żarłocznej gardzieli bramy. W tej chwili wchodzi bateria moździerzy należąca do tego batalionu, a za nią — nasza kolej. I chociaż wiem, że wszystkie moje czołgi sunąjeden za drugim, i choć jest mi to teraz obojętne, nie jestem już ich dowódcą, to w ostatniej chwili rzucam za siebie spojrzenie: tak, są wszystkie, ani jeden nie został w tyle. Dowódcy wszystkich czołgów starają się pochwycić moje spojrzenie. Ja zaś znowu gwałtownie obracam się do przodu, prawą dłoń podrywam do czarnego hełmofonu i dowódcy wszystkich dziewięciu pozostałych czołgów powtarzają za mną ten stary gest wojskowego pozdrowienia.
Dowódca pułku wykrzykuje jeszcze jakieś przykre pogróżki w ślad za kolumną trzeciego batalionu, i wreszcie zwraca rozjuszony wzrok na moją kompanię. Leśny gorylu, atamanie zbójecki, któż wytrzymałby twoje spojrzenie? Ale spotkawszy jego wzrok, nieoczekiwanie dla siebie samego postanawiam wytrzymać wielotonowy nacisk. A ten rozchylił pięść w dłoń jak łopata — i do daszka. Nie każdemu ojczulek odpowiada powitaniem na powitanie. I nie byłem na to przygotowany. Mrugnąłem raz, drugi, trzeci. Czołg mój minął już jego stanowisko, a ja odchylam głowę coraz bardziej do tyłu: patrzę na dowódcę. I raptem uśmiechnął się do mnie. Gęba czarna jak negatyw, i dlatego ten uśmiech śnieżnobiałych zębów widzi doskonale cała moja kompania, i pewnie bateria haubic, sunąca za nami, którą powita za chwilę wymachując pięścią.
Ech, komendancie. Nie wiesz jeszcze, że przestałem być dowódcą kompanii. Odebrano mi kompanię, komendancie.
Niesławna dymisja. Jakby publiczne baty. Ale nic to, komendancie. Myślisz, że zapłaczę? Nigdy w życiu. Będę się uśmiechać, tak samo jak w tej chwili uśmiecham się do ciebie, komendancie. Niebawem dostanę nową kompanię. Brakuje oficerów, sam wiesz jak jest. Żal mi tylko rozstawać się z moimi Azjatami. Wyjątkowo zgrana paczka się dobrała. No, trudno. Przeżyjemy to jakoś. Wystarczy mi to, że pułk na czas rozpoczął alarmowy wymarsz, że ty, dowódca pułku, nie zleciałeś ze stanowiska. I nie trzeba nam żadnego innego dowódcy w pułku. Wybaczamy ci, komendancie, twój charakter surowy. Jeżeli zajdzie potrzeba, pójdziemy za tobą wszędzie, gdzie nas poprowadzisz. I ja, komendancie, pójdę za tobą jak w dym, jeśli nie jako szef kompanii to jako plutonowy. A mogę też jako prosty celowniczy.
Gdy wóz bojowy powraca na miejsce postoju, co należy uczynić w pierwszej kolejności? Słusznie. Należy napełnić zbiorniki paliwem. Baki muszą być pełne. Sprawny czy zepsuty — nieważne. Ważne, żeby był zatankowany. Kto wie, kiedy gruchnie następny alarm? Każdy pojazd musi być przygotowany do powtórzenia wszystkiego od nowa w każdym momencie. I dlatego dudni całe obozowisko. Setki wozów równocześnie pobierają paliwo. Każdy czołg potrzebuje co najmniej tony ropy. Transportery opancerzone też są bardzo żarłoczne, podobnie ciągniki artyleryjskie. Wszystkie pojazdy transportowe też muszą być zatankowane. Równocześnie każdy wóz musi uzupełnić wyposaże-i ile bojowe, amunicję. Pociski czołgowe ważą po 30 kilogramów. Zwieziono ich całe setki. Leżą po dwa w jednej skrzyni. Każdą skrzynię trzeba zdjąć z ciężarówki. Pociski wyjąć, oczyścić każdy z osobna z fabrycznego smaru ochronnego — i do czołgu. Naboje do cekaemów również w skrzyniach, po 800 sztuk. Trzeba uzupełnić taśmy do karabinów maszynowych. Do jednej wchodzi 250 nabojów. Potem taśmy należy ułożyć w magazynkach, których jest 13 w każdym czołgu. Teraz z kolei trzeba zabrać wszystkie wystrzelone łuski, złożyć do skrzyń i zdać do magazynu. Lufy wyczyścimy później. Po kolei całym plutonem każdą lufę czołgową, po wiele godzin dziennie, powtarzając tę samą czynność dzień za dniem. Ale na razie trzeba zalać lufy olejem. Potem przychodzi czas mycia czołgów. Na razie tylko z grubsza, właściwe umycie i czyszczenie odkłada się na później, a teraz trzeba nakarmić żołnierzy. Po kolacji wszyscy zabierają się do kontroli technicznej. Do rana wszystko musi być sprawdzone: silniki, układy transmisyjne, zawieszenia, zespoły jezdne. Tam, gdzie to konieczne, należy wymienić ogniwa w gąsienicach. W czwartym czołgu — zniszczona lewa naciągarka. W ósmym — nawala reduktor obrotowy wieży. A w pierwszej kompanii czołgów muszą wymienić naraz dwa silniki. Od rana zacznie się ogólne czyszczenie luf. Żeby wszystko było gotowe! Bo zgnoją! I nagle czuję pustkę w sercu. Nagle przypominam sobie, że nie czeka mnie już poranna kontrola kompanii. A może nawet nie wpuszczą mnie jutro do parku?
Wiem, że wszystkie papiery w mojej sprawie już zostały przygotowane i że oficjalnie zostanę odwołany nie jutro rano, lecz już dzisiaj wieczorem. Wiem, że oficerowi przystoi iść po dymisję w pełnej gali, jakby maszerował po najwyższe odznaczenie. I moja kompania też to wie. Dlatego podczas gdy wykłócałem się z ekipą paliwową, gdy sprawdzałem karty zużycia amunicji, kiedy właziłem pod trzeci czołg, to już ktoś mi cholewy wypolerował, kto inny spodnie przeprasował i świeży kołnierzyk przyfastrygował. Zrzuciłem brudny kombinezon, prędko pod prysznic. Goliłem się długo i starannie. I już goniec ze sztabu pułku.
Huczy park. Przez bramę ciągnik wlecze rozbity transporter. Brzęczą zużyte łuski. Dudnią potężne Urale, załadowane piramidami skrzyń po pociskach. Spawarka wyrzuca snopy iskier jak sztuczne ognie. Do rana wszystko będzie lśnić i mienić się w świetle. Na razie brud, brud wokoło, hałas, łoskot jak na wielkiej budowie. Nie odróżnisz oficera od szeregowca. Wszyscy w kombinezonach, wszyscy brudni, wszyscy klną. I pośród tego hałasu idzie starszy lejtnant Suworow. I milkną rozmowy. Umorusani czołgiści spoglądają za mną. Każdy wie — starszy lejtnant maszeruje po dymisję. Nikt nie wie, za co wyleciał. Ale każdy wie, że niepotrzebnie go zdejmują. Wszyscy czują to w głębi serca. Normalnie nikt nie zauważyłby starszego lejtnanta. Dłubaliby w swoich silnikach, wystawiając usmolone tyłki. Ale tu człowiek idzie po dymisję. I dlatego sięgając brudnymi łapskami do brudnych daszków salutują mi obcy, nieznajomi czołgiści. I ja im salutuję. I uśmiecham się do nich. I oni uśmiechają się do mnie, że niby może być gorzej, trzym się.
A za murami zgrupowania — całe wojskowe miasteczko. Kasztanowce takie, że we trzech nie obejmiesz. Młodzi rekruci porykuj ą głośnym, lecz niezgodnym chórem. Starają się, ale niezdarnie im to jeszcze idzie. Starszy szeregowiec zawadiacko pokrzykuje. Ot, i rekruci mi salutują. To jeszcze cielęta. Niczego jeszcze nie rozumieją. Dla nich starszy lejtnant to bardzo ważna figura, znacznie ważniejsza niż starszy szeregowiec. A to że cholewy jego lśnią wyjątkowo? Pewnie ma jakieś święto…
Oto i sztab. Tu zawsze czysto. Tu zawsze cicho. Marmurowe schody. Rumuni jeszcze przed wojną wybudowali. Dywany na wszystkich korytarzach. A oto półokrągła sala, zalana światłem. W kuloodpornym przezroczystym stożku — opieczętowany państwowymi insygniami sztandar pułku. Pod sztandarem zamarł wartownik. Krótki płaski bagnet rozprasza ostatni promyk słońca, rozsypuje iskrami po marmurach. Oddaję cześć sztandarowi pułku, a wartownik ani drgnie. Wszak trzyma automat. Uzbrojony człowiek nie musi oddawać honorów, nie zna żadnych innych form powitania. Jego broń starczy za powitanie.