Выбрать главу

Goniec idzie korytarzem prosto do gabinetu dowódcy pułku. Dziwne. Dlaczego nie do szefa sztabu? Zapukał w drzwi. Wszedł, starannie zamykając je za sobą. Po chwili wychylił się, w milczeniu ustąpił przejścia: — Proszę wejść.

Za dębowym stołem dowódcy pułku: nie znany mi podpułkownik, niewielkiego wzrostu. Widziałem go dziś w świcie pułkownika-obserwatora. Ki-diabeł? — dziwię się. A gdzie ojczulek, gdzie szef sztabu? Dlaczego podpułkownik siedzi w fotelu dowódcy? Czyżby z racji swej funkcji stał wyżej niźli ojczulek? Jasne, że wyżej. W przeciwnym razie nie siedziałby za jego biurkiem.

— Siadajcie, starszy lejtnancie — nie wysłuchując raportu zwraca się do mnie podpułkownik.

Usiadłem. Na samym skraju. Wiem, że za moment wybuchnie krzykiem i trzeba będzie zerwać się w mgnieniu oka. Dlatego plecy mam wyprostowane, jak na defiladzie.

— Zameldujcie, starszy lejtnancie, dlaczego uśmiechaliście się, kiedy pułkownik Jerinołajew zwalniał was z dowodzenia kompanią?

Wzrok pułkownika przenika do samej duszy: mów tylko prawdę, ja ciebie, lejtnanciku, widzę na wskroś.

Spoglądam na podpułkownika, na świeżutki kołnierzyk jego podniszczonego, ale schludnego, odprasowanego munduru. I cóż mu na to odpowiesz?

— Nie wiem, towarzyszu podpułkowniku.

— Z kompanią żal się rozstać?

— Żal.

— Twoja kompania wykonała zadanie po mistrzowsku. Zwłaszcza pod koniec. A co do muru, wszyscy są zgodni, lepiej zburzyć, niż cały pułk wystawić na strzał. Murek odbudować to żadna filozofia… Ot co, starszy lejtnancie. Nazywam się podpułkownik Krawców. Jestem szefem wywiadu 13. Armii. Pułkownik Jermołajew, który odebrał ci kompanię, jest przekonany, że to on kieruje wywiadem. W rzeczywistości został zdjęty, choć na razie się tego nie domyśla. Na jego miejsce wyznaczono mnie. Odbywamy objazd dywizji. On jest przekonany, że dokonuje inspekcji, ale w rzeczywistości to ja zapoznaję się ze stanem wywiadu w dywizji. Wszystkie jego decyzje i rozkazy nie mają mocy obowiązującej. On przez cały dzień zarządza i rozporządza, a ja pod wieczór przedstawiam odpowiednim dowódcom pułków i dywizji swoje dokumenty i wszystkie jego rozkazy tracą moc. On się tego nie domyśla. Nie wie, że jego krzyk to wołanie na puszczy. W hierarchii Armii Radzieckiej i całego naszego państwa jest już zerem, osobą prywatną, nieudacznikiem, wypędzonym z wojska bez emerytury. Wkrótce dowie się o tym z właściwego rozkazu dziennego. Tak więc jego decyzja o usunięciu was ze stanowiska dowódcy kompanii traci wszelką moc.

— Dziękuję, towarzyszu pułkowniku!

— Nie spiesz się z podziękowaniami. On nie ma prawa zdejmować cię z dowództwa kompanii. Dlatego robię to ja. — I gwałtownie zmieniając ton powiedział cicho, lecz dobitnie. — Rozkazuję zdać kompanię!

Jestem przyzwyczajony przyjmować ciosy losu z uśmiechem. Ale cios padł znienacka i uśmiech jakoś nie wyszedł.

Poderwałem się z miejsca, dłoń pod daszek:

— Rozkaz! Zdać kompanię!

— Siadaj. Usiadłem.

— Istnieje pewna różnica. Pułkownik Jermołajew zdjął cię, ponieważ jest przekonany, że kompania to zbyt wiele szczęścia dla ciebie. Ja cię zdejmuję, bo sądzę, że kompania to dla ciebie za mało. Mam dla ciebie funkcję szefa sztabu batalionu rozpoznania.

— Jestem tylko starszym lejtnantem.

— A ja tylko podpułkownikiem. Ale wezwano mnie i rozkazano objąć wywiad i rozpoznanie całej armii. Tak więc obecnie nie tylko przejmuję wszystkie sprawy bieżące, ale również kompletuję własną ekipę. Kilka osób zabrałem ze sobą ze swojej poprzedniej pracy. Byłem szefem wywiadu 87. Dywizji. Ale mam teraz o wiele większe gospodarstwo i potrzebuję wielu rozgarniętych, sprawnych chłopaków, na których można polegać. Sztab baonu rozpoznania: to dla ciebie minimum. Wypróbuję cię także na wyższych stanowiskach. Jeżeli się sprawdzisz… — Spogląda na zegarek. — Masz dwadzieścia minut na spakowanie. O 21.30 do sztabu 13. Armii w Równem jedzie od nas autobus. Jedno miejsce zarezerwowane dla ciebie. Zabieram cię do wydziału wywiadowczego sztabu 13. Armii, jeśli tylko zdasz jutro egzaminy.

Zdałem.

Rozdział 2

I

Dwieścić czterdzieści kroków dzieli hotel oficerski od sztabu 13. Armii. Co rano niespiesznie mijam szereg prastarych klonów, puste zielone ławki, zmierzając prosto ku wysokiej ceglanej ścianie. Za tą ścianą w gęstym sadzie kryje się stary pałacyk. Przed laty mieszkał tu pewien bogaty człowiek. Naturalnie, został zabity, bowiem to wielka niesprawiedliwość, żeby jedni mieli duże domy, a inni malutkie. Przed wojną w tym pałacyku mieściło się NKWD, a podczas wojny — Gestapo. Nic dziwnego: to nadzwyczaj wygodne miejsce. Po wojnie stanął tu sztab jednej z licznych naszych armii. W tym sztabie obecnie służę.

Sztab jest koncentracją bezwzględnej, nieubłaganej, nieugiętej władzy. W porównaniu z którymkolwiek przeciwnikiem nasze sztaby są bardzo niewielkie i maksymalnie mobilne. Sztab armii liczy siedemdziesięciu generałów i oficerów plus kompania ochrony. To wszystko. Żadnej biurokracji. Sztab armii może w każdej chwili ulokować się w dziesięciu transporterach i rozpłynąć w szarozielonej masie podległych mu wojsk, nie tracąc nad nimi kontroli. Ta niewidzialność i mobilność czyni go nieosiągalnym dla wroga. Ale również w czasie pokoju jest zabezpieczony przed wszelkimi przypadkami. Jeszcze pierwszy właściciel ogrodził swój dom i wielki sad wysokim ceglanym murem. Wszyscy kolejni właściciele umacniali mur, dobudowywali, wyposażali w coraz to nowe urządzenia ochronne.

Przy zielonej bramie — wartownik. Okażmy mu przepustkę. Obejrzy ją uważnie i — dłoń pod daszek: proszę wejść. Z punktu kontroli nie widać samego budynku. Wiedzie doń droga wijąca się pośród gęstych krzaków. Z drogi nie skręcisz — krzaki przeplata nieprzebyta gęstwina drutów kolczastych. Idź więc tą drogą, jakbyś tunelem maszerował. Podprowadzi cię łagodnym łukiem do ukrytej wśród kasztanów willi. Okna na parterze od lat zamurowane. Na pierwszym piętrze okna z zewnątrz mocno zakratowane, a od środka szczelnie zasłonięte kotarami. Przed głównym wejściem placyk wybrukowany czystymi, białymi płytkami i otoczony ścianą żywopłotu. Wnikliwe oko dojrzy w tych krzakach prócz drutów kolczastych także szary, chropowaty beton. To kazamaty, gniazda cekaemów, połączone siecią podziemnych korytarzy z piwnicami sztabowymi zamienionymi na wartownię.

Od głównego dziedzińca droga zakręca wokół pałacyku i prowadzi do nowego dwupiętrowego bloku, dostawionego do głównej budowli. Stąd można wreszcie przedostać się do parku, który zieloną mgłą otacza nasz Biały Dom.

W ciągu dnia w alejkach parkowych można spotkać jedynie oficerów sztabowych, nocą — warty z psami. W tym samym parku znajduje się niewidoczne dla obcych wejście do podziemnego punktu dowodzenia, skonstruowanego głęboko pod ziemią i chronionego tysiącami ton betonu i stall. Tam, pod ziemią, jest wszystko — pomieszczenia do pracy i pomieszczenia mieszkalne, węzeł łączności, stołówka, szpital, magazyny, słowem to, co jest niezbędne do życia i pracy w warunkach całkowitej izolacji. Ale prócz tego punktu dowodzenia istnieje jeszcze jeden. Chroni go nie tylko beton, stal i psy, ale również tajemnica. To miraż. Mało kto wie, gdzie się znajduje.

Do rozpoczęcia pracy pozostało jakieś dwadzieścia minut i spaceruję alejkami, szurając pierwszym złotem jesieni. Daleko, daleko w obłokach myśliwiec kreśli niebo, strasząc żurawie krążące nad niewidocznym stąd polem.