Oto oficerowie ciągną jeden za drugim do Białego Domu. Już czas. Na mnie też. Dróżką do szerokiej alei, koło szemrzącego strumyka, teraz omijam lewe skrzydło pałacyku, i już jestem z powrotem na głównym dziedzińcu, wśród gęstych krzaków, pod ciężkim wzrokiem karabinowych strzelnic.
Ponownie okazuję przepustkę salutującemu wartownikowi i wkraczam do wyłożonego białym marmurem hallu. Niegdyś dzwoniły tu kielichy, szeleściły jedwabne suknie, a strusie pióra wachlarzy kryły rozmarzony wzrok. Dziś sukni tu nie uświadczysz. Rzadko mignie telegrafistka z węzła łączności. Spódniczka z sukna, mundurowa, obcisła. Co tak wodzicie za nią oczami, pułkownicy? Fajna?
Schodami z białego marmuru — na górę. Teraz to za mną wiodą oczami. Na górze wartownik. Kolejna kontrola dokumentów. Nawet nie każdy sztabowy pułkownik może tu swobodnie wejść. A ja jestem tylko starszym lejtnantem — i warta mnie przepuszcza. Na dole nadziwić się nie mogą. Cóż to za gagatek? Z jakiej racji chadza marmurowymi schodami na piętra?
Ostatnia kontrola przepustki i wchodzę na przyciemniony korytarz. Dywan tłumi kroki. Na końcu korytarza — czworo drzwi, na początku — też czworo. Na końcu znajdują się gabinety dowódcy armii, jego pierwszego zastępcy, szefa sztabu i politycznego szamana 13. Armii, zwanego członkiem Rady Wojskowej.
Czworo drzwi u wlotu korytarza to najważniejsze wydziały sztabu: pierwszy, drugi, ósmy i specjalny, osobyz. Pierwszy Wydział — operacyjny, zajmuje się planowaniem bojowym. Drugi Wydział — zwiadowczo-rozpoznawczy, dostarcza pierwszemu wszelkich informacji o przeciwniku. Ósmy Wydział nie ma nazwy, a tylko numer. Mało kto wie, czym się zajmuje. Z kolei Wydział Specjalny na odwrót: nie ma numeru, tylko nazwę. I wszyscy wiedzą, czym się zajmuje.
Nasz korytarz jest najbardziej chronioną częścią sztabu, dostęp ma tu zaledwie garstka oficerów. Naturalnie, zdarza się tu dojrzeć lejtnanta: bezpieczniaka albo generalskiego adiutanta. Teraz też patrzą za mną pułkownicy: co to za gagatek? A ja ani bezpieczniak, ani adiutant. Jestem oficerem Drugiego Wydziału. A oto nasze czarne obite skórą drzwi — pierwsze po prawej. Wystukuję kod — i drzwi odpływają na bok. Za nimi następne, tym razem p.mcerne, jak w czołgu. Naciskam guzik dzwonka, przez kuloodporny wizjer zerka na mnie czujne oko i słychać Jak strzela zamek — jestem w domu.
Dawniej była tu zapewne jedna wielka sala, później podzielono ją na sześć mniejszych gabinetów. Choć w ciasnocie, ale w zgodzie. W jednym gabinecie — szef wywiadu 13. Armii, mój dobroczyńca i protektor, na razie jeszcze podpułkownik, Krawców. W pozostałych gabinetach pracuje pięć grup wchodzących w skład Drugiego Wydziału. Pierwsza kieruje całym podległym wywiadem — batalionem rozpoznania, pułkowymi kompaniami wywiadowczymi, wydzielonymi kompaniami rozpoznania, zwiadem artyleryjskim, inżynieryjnym, chemicznym. Piąta grupa prowadzi wywiad elektroniczny. Ma do dyspozycji dwa bataliony pelengacji i nasłuchu, a ponadto kontroluje elektroniczny wywiad wszystkich dywizji wchodzących w skład naszej 13. Armii. Druga i trzecia grupa to dla mnie terra incognito. Ale po miesiącu pracy w czwartej zaczynam stopniowo domyślać się, czym zajmują się te otoczone najściślejszą tajemnicą grupy. Rzecz w tym, że nasza czwarta grupa dokonuje ostatecznej analizy informacji, spływających ze wszystkich pozostałych grup Drugiego Wydziału. Ponadto dochodzą do nas informacje z dołu — od sztabów dywizji, z góry — ze sztabu okręgu, od sąsiadów — z pogranicznych wojsk KGB.
Nasza grupa liczy w normalnych warunkach trzy osoby. W czasie działań wojennych winno ich być — dziesięć. Gabinet wyposażony jest w trzy biurka. Pracują tutaj dwaj podpułkownicy: analityk i prognosta, no i ja — starszy lejtnant. Odpowiadam za najprostszy wycinek: przemieszczenia. Przełożonym jest, rzecz jasna, analityk.
Dawniej również przemieszczeniami zajmował się podpułkownik. Ale nowy szef wywiadu wypędził go z wydziału, zwalniając miejsce dla mnie. Zgodnie z wojskową nomenklaturą tego rodzaju robota podlega podpułkownikowi i dlatego, jeśli zdołam się przy niej utrzymać, to bardzo prędko zostanę kapitanem, a cztery lata później mam zapewnione szlify majora, i jeszcze za pięć lat — rangę podpułkownika. Jeśli przez ten czas potrafię przebić się wyżej, to i kolejne stopnie przyjdą automatycznie, z wysługą lat. Ale jeśli zsunę się w dół, to dla | każdej nowej gwiazdki będę musiał wgryzać się w czyjeś gardło.
Podpułkownikom wcale nie przypadła do gustu inicjatywa nowego szefa wywiadu: posadzić w pułkowniczy fotel starszego lejtnanta? Samo moje pojawienie się w tym gabinecie podważa ich autorytet i doświadczenie. Ale to nie najważniejsze. Najważniejsze, że również na ich miejsca nowy szef może posadzić młodych i krewkich. Tak więc obaj obserwują mnie uważnie i na powitanie odpowiadaj ą ledwie widocznym skinieniem głowy.
W gabinecie grupy informacyjnej wydziału wywiadowczego znajdują się trzy biurka, trzy potężne sejfy, półki z książkami na całą ścianę i mapa Europy — też na całą ścianę. Na wprost wejścia — nieduży portret młodo wyglądającego generała. Po trzy gwiazdki na epoletach. Czasem, kiedy nikt nie widzi, uśmiecham się do generała i mrugam doń porozumiewawczo. Ale generał z portretu nigdy nie uśmiecha się do mnie. Spojrzenie jego pozostaje chłodne, surowe i pełne powagi. Oczy, zwierciadło duszy, są bezwzględne i władcze. W kącikach ust — lekki cień pogardy. Pod portretem brak jakiegokolwiek podpisu. Nie ma go także z tyłu portretu. Sprawdziłem, gdy byłem sam w pokoju. Zamiast nazwiska widnieje pieczęć „Jednostka Wojskowa nr 44388” i groźne ostrzeżenie: „Przechowywać jedynie w chronionych pomieszczeniach Akwarium i podległych mu instytucji”. Wyższy korpus oficerski Armii Radzieckiej znam na pamięć. Oficer musi go znać. Ale jestem absolutnie przekonany, że generała z naszego portretu nie widziałem w żadnym wojskowym czasopiśmie, z wewnętrznymi biuletynami włącznie. Dobra, towarzyszu generale, nie przeszkadzajcie mi w pracy.
Przede mną na biurku leży pakiet zaszyfrowanych komunikatów nadesłanych poprzedniej nocy. Moim zadaniem jest przejrzeć każdy z osobna, odnotować w „Dzienniku przegrupowań” wszelkie zmiany w składzie i dyslokacji wojsk przeciwnika, po czym nanieść je na Dużą Mapę, przechowywaną w Pierwszym Wydziale.
Już, pierwsza szyfrówka natychmiast zbija mnie z tropu: na moście kolejowym na Renie w pobliżu Kolonii zarejestrowano transport składający się z dwudziestu angielskich czołgów Chieftain. Idioci! W jakim kierunku oddalił się eszelon? To jest umocnienie czy osłabienie? 20 czołgów to głupstwo. Tyle, że z takich drobin, i tylko z nich, układa się ogólna panorama wydarzeń. Zarówno analityk, jak i prognosta mają na swoich stołach kopie tych samych depesz. I dlatego, że w swoich głowach przechowują tysiące liczb i wskaźników, nazwisk, nazw i dat, nie muszą sięgać do szyfrówek z poprzednich dni, aby odszukać w nich klucz do rozwiązania tak banalnej kwestii. Spoglądają na mnie wyczekująco i nie spieszą, by podpowiedzieć właściwe rozwiązanie. Wstaję z krzesła, idę do sejfu. Przejrzane szyfrówki z poprzednich dni powinny zawierać jednoznaczną odpowiedź. A z tyłu dwie pary złych oczu utkwione w moich plecach: pracuj, starszy lejtnancie, ucz się, dowiedz się, za co podpułkownikom płacą.
Pracujemy do 17.00 z godzinną przerwą na obiad. Kto ma pilną robotę, może zostać w gabinecie do 21.00. Później wszystkie dokumenty trzeba zdać do tajnej biblioteki, a sejfy i drzwi opieczętować. Tylko podziemny punkt dowodzenia zawsze czuwa. W zaostrzonej sytuacji każdy z nas po kolei zostaje w sztabie na nocny dyżur. Po jednym oficerze z każdej grupy. A w okresach kryzysowych — wszyscy oficerowie sztabowi po kilka dni z rzędu mieszkają i pracują w swoich gabinetach lub pod ziemią. W podziemnym punkcie dowodzenia warunki do życia są znacznie dogodniejsze, ale brakuje dziennego światła i dlatego w miarę możności staramy się spędzać jak najwięcej czasu w naszych ciasnych gabinetach.