Выбрать главу

Marek Krajewski, Mariusz Czubaj

Aleja Samobójców

Copyright © by Mariusz Czubaj, Marek Krajewski, 2008

Prolog

Ciemność jest gęsta i lepka jak sadza. Ostry zielony promień jarzeniówki rozcina ciemność, lecz jednak jej nie rozjaśnia. Prześlizguje się przez wykrzywione kółko wózka inwalidzkiego. Kółko jest pokryte małymi plamami – zwiastunami rdzy i rozpadu. Promień dotyka swym ostrzem kraciastego materiału. Zrobiony jest z niego wysoki wełniany kapeć, otulający stopę w pasiastej skarpetce. Z oddali słychać skrzypienie wózków, kołatanie światła w rozpalających się jarzeniówkach, stukanie talerzy, wesołe okrzyki gromkich głosów w telewizorze na dole i śmiech z jakiegoś sitcomu.

Znika ostry promień, drży metalowa ościeżnica, pomieszane odgłosy milkną, jakby wchłonięte przez miękką gąbkę drzwi, przez głuche ściany obite korkiem. Znów słychać śmiech. Tyle że nie ma nic wspólnego z odgłosem, który przed chwilą dobiegał z serialu. Po chwili śmiech zamienia się w rzężenie. A potem rozlega się głos – zachrypnięty i troskliwy.

– To nieuniknione. Nigdy nie przestaną cię dręczyć. Zawsze do ciebie przyjdą. Przedostają się przez najmniejszą szparę w drzwiach. Przez ściany. I oto są. Są już blisko.

Znów śmiech i rzężenie, a na dole długie oklaski i muzyka. Znak, że odcinek sitcomu się skończył.

– Sam nie wiem, co gorsze. Ich nieuchronna obecność czy ta imponująca precyzja, która tak nas zadziwia, prawda? Przyznaj, najgorzej jest z twarzą. To właśnie ta precyzja, to nieubłagane mistrzostwo sprawia, że twarz wygląda, jakby żyła własnym życiem. Każdy mięsień, każdy nerw żyje z osobna. Najlepszy aktor tak nie potrafi.

Gwałtowny zgrzyt wózka niknie wśród odgłosów programu publicystycznego. Kilka podniesionych głosów nakłada się na siebie i trwa tak przez chwilę w gniewnym unisono. Po chwili fala emocji opada.

– Wiem, że cierpisz. Mogę skrócić twoje cierpienia. Chcesz tego? Wiem, że tego chcesz!

Znów pojawia się ostry promień. Wełniana skarpeta drży. Kapeć zsunął się ze stopy i leży teraz koło rdzewiejącego kółka. Wygląda jak martwy pies.

Gdańsk, 18.06.2006, 11:00

Jarosław Pater szedł powoli ulicą Kartuską w stronę punktu zakładów sportowych „Profesjonał". Pod ścianami szarych i ceglastych domów z liszajami graffiti walały się worki ze śmieciami. Było przedpołudnie, a nad miastem unosiło się widmo żaru, który nie puszczał od przeszło tygodnia. Pater czuł, że koszula przylepiła się już do pleców. Wirowało mu w głowie i wydawało mu się, że za chwilę zemdleje. Upałowi towarzyszył zawiesisty smród z kontenerów na śmieci. Pater dopiero teraz rozumiał, jak potężną bronią dysponowali pracownicy zakładu oczyszczania miasta. To, że strajkowały kopalnie i huty, jakoś Patera nie obchodziło. Listów też się nie spodziewał. W najlepszym razie listonosze nie przyniosą nowych rachunków, zatem brak wiadomości to dobra wiadomość. Pociągiem też się nigdzie nie wybierał, a na niezaplanowane wizyty nie liczył. Pozostawali śmieciarze.

Przepełnione kontenery wypchnięto na ulicę. Dziurawe worki huczały od os, tłukących się w pustych plastikowych butelkach po coli i lemoniadzie, szerszenie wyrywały kawałki mięsa z nadgryzionych kurczaków, tłuste larwy wiły się w półotwartych puszkach mielonki, fetor nie pozwalał na swobodny wdech. Pater przypomniał sobie, że niedawno czytał coś o tym, że gdy społeczeństwo się różnicuje, to i rzeczy wyrzucane na śmietnik stają się bardziej różnorodne. „Teraz to trzeba uważać nie tylko na to, co masz, ale i na to, czego się pozbywasz" – przypomniał sobie, co mówił jego podwładny, Kulesza, gdy gwiazdor mediów i zarazem ekspert udzielający porad w kolorowych pismach wyrzucił na śmietnik serię kompromitujących go zdjęć. „Ten to przynajmniej miał portfolio" – jeszcze raz wspomniał, co mówił wtedy Kulesza. „Portfolio"? Skąd tamten, do licha, znał to słowo?

Pater potrącił nogą puszkę po piwie „Gdańskim". Puszka potoczyła się po bruku, czyniąc sporo hałasu. Jakaś młoda kobieta odganiająca osę od śpiącego w wózku dziecka spojrzała na mężczyznę z niechęcią. Wbiło mu się w pamięć jej spojrzenie. Nieczęsto zdarzało się, żeby ten czterdziestolatek wzbudził zainteresowanie przechodniów, żeby ten szczupły, lekko siwiejący brunet kogokolwiek zaintrygował, musiałby chyba walić dzidą w tarczę i śpiewać rytualną pieśń jak dyżurny szaman piłkarskiej drużyny Ghany, którego obrzędy były na tyle skuteczne, że podczas niemieckich mistrzostw świata w piłce nożnej jego drużynie uległa wczoraj zero do dwóch jedenastka faworyzowanych Czechów.

Pater – w odróżnieniu od wszelkich szamanów – był człowiekiem niepozornym, małomównym i skrytym. Jego anonimowość znikała jednak częściowo wraz z przekroczeniem progu salonu bukmacherskiego. Kiedy tam wchodził, minąwszy oplutą – jak zwykle – tabliczkę, zakazującą palenia tytoniu i spożywania alkoholu w obrębie lokalu, na zalanej słońcem sali zapadała cisza. Wszyscy wiedzieli, że w niedzielne przedpołudnie odbiera pieniądze z trafnie wytypowanych zakładów. Hazardziści siedzący wokół pokrytych laminatem stołów, zaciskający popsute zęby na słabo naostrzonych ołówkach, przewracający kartki z zakładami w przetłuszczonych segregatorach, pozdrawiali go i kordialnie, i złośliwie, nazywali „ekspertem", wbijali w niego wzrok i usiłowali wywnioskować z jego zachowania, ile pieniędzy dziś odbierze.

Gdańsk, punkt zakładów sportowych „Profesjonał",

18.06.2006, 11:30

Pater, zwijając pięćdziesięcio- i stuzłotówki w ruloniki, rzucał zainteresowanym tylko liczbę zakładów akumulacyjnych, które obstawiał, i na tym kończyła się jego słowna aktywność. Potem przysłuchiwał się rozmowom i komentarzom, przeglądał statystyki i po godzinie wychodził. Nie zdradzał się ani słowem. Anonimowość go radowała, anonimowość nadawała sens jego życiu.

Pater wyczuwał tu, w salonie, kiedy nadchodziła zima – martwa pora roku. Polskie ligi piłkarskie zapadały w letarg, do salonu wkraczali wtedy sezonowi specjaliści od skoków narciarskich, Małysza, Ahonena, czterech skoczni i subtelnych dyskusji o ruchu bioder na progu. Ruchy bioder kojarzyły się Paterowi z czymś zupełnie innym, co w jego przypadku coraz bardziej było teoretyczne.

Teraz jednak w najlepsze trwało lato o zawiesistym zapachu, którym przesiąknięte były nawet bukmacherskie kupony. Tej niedzieli, kiedy już niebieskie tipsy kasjerki policzyły banknoty, kiedy już odebrał tysiąc złotych za trafne wytypowanie kilku wyników, kiedy w końcu usiadł, rzucił liczbę „dziesięć", a swój sukces wytłumaczył działaniem szamana z Ghany, poczuł, że w lepką koszulę wzrok wbija otyły, łysy hazardzista, który mało co obstawiał, za to wygłaszał komentarze na tematy ogólne. Staszek, podobnie jak „ekspert", uchodził tu za mędrca, jego głos urozmaicał i podsumowywał zażarte dyskusje, jakie toczyli między sobą inni hazardziści.

Po ich zajadłych, jałowych sporach, na przykład o wpływie kontuzji jakiegoś drugoligowego piłkarza norweskiego na kondycję zespołu Kongsvinger, Pater z wyraźną ulgą witał rozwlekłe wywody Staszka i poświęcał im całą swoją uwagę. To zresztą podsuwało różne pomysły bywalcom salonu na temat profesji milczącego gracza. „To pewnie belfer – mruczał jeden do drugiego – zobacz, jak się dogaduje ze Staszkiem. A Staszek uczył peo w technikum, mają tematy, skubańce!" „Nie dałbym takiemu – odpowiadał drugi – mojej córy na uczenie! To nałóg, hazardzista!"

– Ekspert – zaczął Staszek, jakby słyszał te niegdysiejsze hipotezy – czy ty jesteś nałogowcem, ślepym hazardzistą? Nie czerpiesz przyjemności z zakładów? Przyjemność nie polega na trzepaniu kasy?