Выбрать главу

– Co pan rozumie pod słowem „zadyma"? To bardzo nieprecyzyjne określenie. Wykładowca uniwersytecki powinien umieć precyzyjnie definiować znaczenie słów. Pan, jako filolog, na pewno to potrafi.

– Powiem panu krótko. – Marciniec wskazał wzrokiem studentkę Kucaj. – Wiele osób wiele by dało, by matka Czekańskiego używała takiego plastra jak ta panna. Niestety…

– Niestety, w latach trzydziestych, o ile wiem, najpopularniejszym środkiem antykoncepcyjnym była aborcja – wtrącił się nadkomisarz.

– Niewielu by było przeciwko aborcji, gdyby usunięte płody miały wyrastać na ludzi podobnych do Czekańskiego – skandynawista powiedział to bardzo poważnie.

Ewelina Kucaj spojrzała na niego wściekłym wzrokiem. Bardzo się jej nie podobało, że głupim bajdurzeniem przeszkadzał studentom piszącym ważny egzamin. Jeszcze mniej podobał się jej kategoryczny ton, z jakim ten pewny siebie, wiecznie zalatujący alkoholem seksista miał czelność wypowiadać się o czysto kobiecym problemie aborcji. A najmniej – słowo „panna" pod swoim adresem.

Dom Seniora „Eden", 23.06.2006, 11:35

Jarosław Pater zatrzymał swoją corollę na poboczu wysypanym czarnym żwirem. Wiał lekki wiatr i gałęzie sosen zmieniały nieustannie kształt plam słońca na dachu samochodu. Pater tak zachłannie wdychał suchą, żywiczną woń rozgrzanego lasu, że na moment stracił kontrolę nad oddechem. Sosnowy zapach był dla niego antidotum na mdlące wyziewy zapchanych zsypów w bloku, na tanie dezodoranty pod pachami graczy w „Profesjonale", na tłustą, lepką woń rozgrzanego asfaltu.

Otworzył kartonową teczkę, leżącą na siedzeniu obok. Były w niej kserokopie akt oraz raportów, w których policjanci z toporną, lecz nienaganną precyzją rejestrowali prawdziwe i mrożące krew w żyłach historie, jakich było wiele w dużych i małych miastach. W teczce były opisy dwóch takich. Oto niejaki Marcin Ryba pobił żonę za domniemaną zdradę, a po chwili usiłował uspokoić wrzeszczącego dwuletniego syna, wkładając jego głowę do akwarium. Oto niejaka Adela Woźniak nie zablokowała odpowiednio wózka inwalidzkiego i spadała długo z kamiennych schodów, a miała tyle ran, że można było śmiało postawić hipotezę, iż każdy twardy stopień zostawiał na jej starczym, miękkim jak gąbka ciele sine, nabiegłe krwią pamiątki, a każdy ostry kant gruchotał lekkie kości, podziurawione osteoporozą. Wiele było takich historii, a na ogół zdarzały się one w dużych i małych miastach. Jednak te dwie wiązały się z tym samym miejscem, wcale niezurbanizowanym, miejscem zachwalanym w internecie jako „prawdziwie rodzinny Dom Seniora", jako „cicha świątynia zasłużonego odpoczynku po młodości, pełnej wybuchów szlachetnego entuzjazmu, i po wieku średnim, wypełnionym spokojną, upartą pracą". W tej oazie w ostatnim roku znaleziono u stóp bocznych schodów staruszkę z wykręconą głową. To tutaj korytarzami przechadzał się pielęgniarz o imponującej posturze, której nie powstydziłby się dżudoka Paweł Nastula. Zmarła staruszka nazywała się Adela Woźniak, pielęgniarz – Marcin Ryba, a Dom Seniora – sądząc po nazwie „Eden" – był przedsionkiem raju.

Pater schował kserokopie raportów i akt z powrotem do teczki. Powachlował się nią, a potem kilkakrotnie wybił na kartonie rytm standardu Paula Desmonda Take Five. Następnie wyjął ze schowka jeszcze jedną teczkę – żółtą, plastikową.

– Jaka piękna pogoda! – Usłyszał głos doktora Liblinga. – Dzień dobry, panie nadkomisarzu. Właśnie przechadzałem się po lesie przed spotkaniem z panem. Pan również rozkoszuje się tym cudownym powietrzem?

Dyrektor stał koło samochodu. Miał na sobie letni lniany garnitur, niebieską koszulę i granatowy krawat z wyciskanymi łezkami. Jego stopy w jasnych skarpetach spoczywały w lśniących brązowych butach, które były wykwintnym mariażem sandałów i ostronosych trzewików. Pater wysiadł z auta.

Po dobroci czy z grubej rury? – zadał samemu sobie pytanie i natychmiast się zganił za myślowy kolokwializm. Spojrzał Liblingowi głęboko w oczy. Były zmrużone i spokojne, dwie szpary pomiędzy fałdą czoła a kwadratową szczęką, pociągniętą ciemnym konturem zarostu. Oczy pełne spokojnej i niewzruszonej pogardy. Pater spojrzał na buty Liblinga i podjął decyzję.

– „Rzeźnik z Milanówka" – powiedział cicho. – „«Always Beautiful››. Klinika dla Ludzi Młodych w Każdym Wieku". Wystarczy, czy mam jeszcze coś dopowiedzieć?

– Wystarczy do czego? – Z twarzy Liblinga nie schodził uśmiech. – Już wczoraj pokazywał mi pan te artykuły z brukowców. Nie zrobiły na mnie większego wrażenia.

– Cztery lata temu – kontynuował spokojnie Pater.

– Znana aktorka serialowa Arletta Kosińska. Jej twarz jak nadmuchany pomidor, pełna guzów i wybrzuszeń. Jej zdjęcia w „Fakcie" i w „SuperExpressie". Obok zdjęcia pańskiej osoby. Aktorka mówi: „To rzeźnik!" Pan na to: „Nie zastosowała się do moich wskazówek". I kto tu ma rację?

– Przez trzy tygodnie powinna była unikać ostrego słońca – Libling powiedział to znacznie głośniej.

– Wtedy było cholernie gorąco, tak jak teraz. – Pater pomyślał, że sztuczna ogłada parowała z dyrektora szybciej niż pot. – No i ona na te trzy tygodnie położyła się przy swoim basenie! Z chlorowaną wodą! A przecież mówiłem, tyle razy powtarzałem tej idiotce, by chloru unikała i stosowała moje preparaty.

– „Rzeźnik z Milanówka" dyrektorem „Edenu"! Nie podobała się duszna atmosfera warszawki, co? – Pater z przyjemnością rozciągał sylaby. – Najpierw zniszczył pan twarz znanej aktorce, a teraz opiekuje się naszymi drogimi seniorami! Czy niekompetentny chirurg plastyczny może być kompetentnym opiekunem ludzi starszych? Tak, drogi panie Libling, jeden mój telefon sprawi, że takie tytuły pojawią się w gazetach. A w ślad za tymi artykułami rozdzwoni się na pańskim biurku telefon. Wystarczy?

– Wystarczy do czego? – ponowił pytanie Libling, a kontury jego szczęki stały się równie ostre, jak kanty jego spodni. – Mam w dupie pańskie brukowce. Moi klienci i ich rodziny nie czytają takich gazet.

– No ładnie. Wzgardliwym milczeniem pominę wulgarne słownictwo. W pańskiej wypowiedzi zainteresowało mnie inne zjawisko językowe. Zjawisko natury semantycznej. Nie „pacjent", nie „pensjonariusz", ale „klient". Pójdę za pańskim określeniem. Tutaj mam

– Pater dotknął żółtej plastikowej teczki – spis wszystkich pańskich klientów. Dostałem go od przyjaciela z ABW. Wie pan, co zrobię z tą listą? Wyślę ją mojemu znajomemu, który w Oliwie otwiera pensjonat podobny do pańskiego. Nie nazwie go „Eden". Ta nazwa jest zbyt okrutna. Nazwie go „Złoty Liść". Pewnego dnia

– Pater napawał się lękiem Liblinga – szef „Złotego Liścia" wyśle wszystkie dawne i przyszłe artykuły o „Rzeźniku z Milanówka" rodzinom pańskich klientów. Wystarczy? Pan lubi określenia z branży marketingu. To się nazywa „czarny piar". Wystarczy?

– To się nazywa szantaż. Ale wystarczy – mruknął Libling. Pod pachami jego lnianej marynarki widoczne były ciemne plamy. Mogły być już wcześniej, ale Pater wolał wierzyć, że pojawiły się dopiero teraz, gdy użył jako argumentu „Złotego Liścia".

– A teraz odpowiem na pańskie uporczywe pytanie. – Pater uśmiechnął się szeroko. – To wystarczy, aby pan wyraził zgodę na wszelkie moje poczynania w pańskim pensjonacie. Od jutra. Od samego rana. Wystarczy, aby pan nie pisnął ani słowa ABW. Mało tego, aby mnie pan krył przed ABW. Mam tam kolegów – znów zamachał żółtą teczką – ale z większością nie lubimy się za bardzo. Wystarczy, prawda?

– Już powiedziałem – wysyczał Libling. – Nie słyszałeś, ty skurwysynu? – Bezgłośnie zadrżały mu wargi, po czym ruszył gwałtownie w stronę swojego sztucznego raju.