Pater wsiadł do samochodu z ledwie słyszalnym westchnieniem ulgi. Otworzył żółtą plastikową teczkę i po raz drugi dzisiaj przeczytał schowany tam dokument. Było to podanie o urlop, pozytywnie zaopiniowane przez komendanta Cichowskiego.
Gdańsk, 23.06.2006, 20:15
Postanowił, że zostawi samochód przy placu Obrońców Poczty Polskiej. Na siedzeniu pasażera leżała kartka napisana przez doktora Marcińca. Raz jeszcze popatrzył na zanotowane nazwisko. Tak, Marciniec miał rację. Pater nigdy by nie pomyślał, że właśnie ten człowiek jest specjalistą od ran symbolicznych.
Kilka porywistych podmuchów wiatru zapowiadało zmianę pogody, podobnie jak łupanie w skroniach, z którym Pater, nazywany już na studiach „Meteopaterem", zupełnie sobie nie radził. Nadkomisarz postanowił się przejść. Nad dachem kościoła Świętej Katarzyny, spalonym w niedawnym pożarze, unosiło się kilka chmur, które w świetle zachodzącego słońca przypominały żarzące się wciąż ogniska. Po kilkunastu minutach był na miejscu.
Sam nie wiedział dlaczego, ale zamiast pójść na plebanię, skierował się do głównego wejścia. Drzwi kościoła były otwarte, ale żeby dostać się do środka, trzeba by sforsować olbrzymią kratę, jakiej nie powstydziłby się skarbiec Narodowego Banku Polskiego. Obcym wstęp wzbroniony – pomyślał Pater. Sam czuł się obcym w tym miejscu od dwunastego roku życia, gdy umarł jego ojciec. Bóg nie dotrzymał słowa – mówił potem. Uważano go za czarną owcę w wierzącej rodzinie, nikt nie domagał się od niego, by był ojcem chrzestnym lub świadkiem na ślubie, a zdarzało się także, że pomijano go nawet przy zaproszeniach na komunie licznych bratanic i siostrzeńców.
– Dzień dobry, komisarzu. – Pater nie usłyszał zbliżających się kroków. – Po mszach zamykamy. Takie czasy – powiedział zwalisty mężczyzna w sutannie.
Wiek księdza Jana Plewniaka był trudny do określenia. To samo Pater wielokrotnie słyszał o sobie. Ponoć ludzie pracujący w mundurach i służbowych uniformach zatracają rysy osobowe, a ich biografie wtapiają się w historię instytucji. Pater niezwykle rzadko wkładał mundur, a jednak w jego rysach była pewna nijakość. Przynajmniej tak uważał. Znakiem szczególnym księdza Plewniaka były natomiast dłonie. Ruchliwe i wielkie jak góralski chleb.
– Nic się pan przez te lata nie zmienił – szepnął ksiądz, gdy usiedli przy kawie na plebanii kościoła Świętego Mikołaja. Osiem lat temu Pater prowadził sprawę zabójstw w środowisku kleryków na Wybrzeżu, wtedy się też poznali. Gdy po latach zadzwonił do proboszcza, nie musiał się przypominać. Ksiądz najwyraźniej pamiętał też, by zwracać się do Patera per pan. Z kolei nadkomisarz nie przypominał sobie, by Plewniak zdradził się przed laty ze swoją wiedzą w dziedzinie antropologii. Ale wówczas nie było takiej potrzeby. Wyglądało jednak na to, że nadkomisarz został dziś skierowany do właściwej osoby. Świadczyła o tym choćby półka z książkami, wśród których na centralnym miejscu stały dzieła zebrane Bronisława Malinowskiego.
– Nie gorszy to parafian? – Pater skinął głową w kierunku półki.
– Co? Ach, Życie seksualne dzikich! – Plewniak się uśmiechnął. – Nie, ci, co znają mnie dobrze, wiedzą o moich zainteresowaniach. No to widzę – ksiądz strząsnął popiół z papierosa – że profesor Czekański znalazł się w centrum uwagi.
Pater opowiedział o zniknięciu w „Edenie", choć większość szczegółów pozostawił dla siebie. Powiedział też o rozmowie z Marcińcem, o skalpie, czaszkach i toastach. Na krótko powrócił obraz wytatuowanej róży na opalonym ciele, ale o tym już nie wspomniał.
– Wszystko się zgadza, a tak na marginesie, bo to też pana pewnie zaciekawi, doktor Marciniec to mój parafianin – odrzekł Plewniak. – Dodajmy do tego jeszcze czaszkę po angielsku, czyli skull, oraz po szwedzku – brzmi to bodaj skalle. Do dziś w Skandynawii można spotkać ludzi, którzy praktykują stary zwyczaj: gdy piją toast, patrzą w oczy, a drugą rękę kładą na sercu, na znak, że nie mają wrogich zamiarów. Jakkolwiek z czaszek wrogów już się nie pije – dodał Plewniak.
– Jak ksiądz poznał profesora Czekańskiego?
– Byłem jego studentem. – Widząc zdziwienie w oczach Patera, dodał: – Studiowałem antropologię kultury. To kierunek studiów często wybierany przez tych, którzy chcą być misjonarzami. Mnie ostatecznie… – zawiesił głos -…pisana była inna droga, zresztą moim marzeniem była Afryka, a Czekański to specjalista od sekt w Europie i Ameryce Północnej. Zresztą miał co robić…
– Nigdy nie sądziłem, że to jakiś poważny problem.
– Pater bez przekonania kręcił głową. Przypomniał sobie zjazdy wikingów, dużo krzyku i bieganiny w skórach, których cena wielokrotnie przekraczała policyjną pensję. Pamiętał, że niektórzy wikingowie mieli nawet skórzane etui na telefony komórkowe, co utwierdzało go w przekonaniu, że ta cała zabawa dotyczy głównie biznesmenów spragnionych wrażeń po godzinach.
– Najczęściej kończy się trzydniowym pobytem w osadzie, niekiedy studiowaniem run. – Plewniak ruszył do barku. – Napije się pan koniaku? – zapytał, a widząc odmowną reakcję Patera, mówił dalej: – Ci, o których pan zapewne myśli, naleją sobie miodu, wyleją na ziemię pierwszą szklankę za zdrowie Odyna, a potem, po całej imprezie, wrócą do zacisznych gabinetów pomnażać majątek. Ale są groźniejsze zjawiska: ruchy, które wierzą w nowe średniowiecze, krzyżówkę neopoganizmu z satanizmem, do tego dochodzą wyobrażenia apokaliptyczne i eschatologiczne, rytuały w sektach, i to już nie są żarty. Takie czasy, że ludziom się wszystko miesza. Po tych rytuałach nierzadko pozostawały trupy. To właśnie fascynowało Czekańskiego. A jeszcze bardziej interesowało policję w kilku krajach, która zwracała się do profesora o ekspertyzę.
– A jaki to człowiek? – Jak echo powróciło pytanie, które wiele godzin wcześniej usłyszał Marciniec.
Pater po raz pierwszy zauważył, jak olbrzymie dłonie księdza Plewniaka zadrżały.
– Rozumiem, że sprawa jest poważna. – Ksiądz spojrzał Paterowi w oczy. – Powiem tylko o jednym. Czekański miał zwyczaj, że spośród studentów wybierał sobie ofiarę. W mniej lub bardziej subtelny sposób dręczył taką osobę. Na ogół ludzie pękali. O tych, którzy nie pękli, zwykł mawiać, że przeszli prawdziwy obrzęd… Komisarzu, proszę mi powiedzieć, myśli pan, że to któryś z jego byłych studentów go zabił? – zapytał nagle Plewniak.
– Przecież nie powiedziałem, że Czekański nie żyje. Tym bardziej – nadkomisarz zmrużył oczy – nie powiedziałem, że ktoś go zabił.
W radiu informowali o kolejnych strajkach, potem spiker płynnie przeszedł do wydarzeń na mistrzostwach świata w piłce nożnej. Pater poczuł ból w skroniach. Już czas, by pójść do „Profesjonału" i obstawić wyniki. I może wreszcie obejrzeć wieczorny mecz.
– Pyta pan, jaki to był, jest… – Plewniak szybko się poprawił -…człowiek… Myślę, że szalenie nieszczęśliwy. I bardzo samotny… Tak to jest, gdy błyskotliwy intelekt nie idzie w parze z wartościami i wiarą w Boga.
Pater miał przez chwilę wrażenie, że ostatnie zdanie dotyczyło nie tylko Czekańskiego. W głosie księdza wyczuł gorycz i wolał nie drążyć tematu.
– Ostatnia sprawa, proszę księdza. Co to są rany symboliczne? Słyszę o tym od kilku dni…
– Najkrócej mówiąc – Plewniak ożywił się – chodzi o chirurgię rytualną. Po polsku ma pan książkę Brunona Bettelheima, to znany…
– Wiem, kto to jest – mruknął Pater. – Czytaliśmy go na studiach. Psychoanalityczna interpretacja baśni.