– Pater wiedział także, że szwajcarski uczony zajmował się leczeniem dzieci autystycznych, ale wiedzy o tym nadkomisarz nie zdobył na wykładach.
– No więc Bettelheim twierdzi, że rany symboliczne są często związane z androginicznymi marzeniami ludzi, a zwłaszcza z niedowartościowaniem pierwiastka męskiego. Żyjemy w kulturze stworzonej przez mężczyzn, tymczasem bardzo ważny przejaw życia, możliwości prokreacyjne, jest przypisany tylko jednej płci. Dlatego mężczyźni w wielu kulturach…
– Dlaczego ta tematyka tak interesuje księdza? – przerwał Pater. Znowu powrócił obraz z sali wykładowej. Niż demograficzny i wyzwolona studentka z piastrem antykoncepcyjnym zdawała się przeczyć wywodom księdza Plewniaka.
– Chciałem zająć się ranami Chrystusa jako ranami symbolicznymi. Miałem pewną koncepcję… Ale to był błąd. Chyba – głos księdza zadrżał – posunąłem się za daleko.
Wiadomości w radiu się skończyły. Jakaś polska piosenkarka śpiewała, że nie chce go widzieć nigdy więcej, choćby padł na kolana.
– Wracając do ran… – Plewniak przerwał niezręczną ciszę. – Na Wyspie Menstruujących Mężczyzn, tak, komisarzu, jest taka wyspa, znana także jako Vokeo – mężczyznom rytualnie nacina się penisa, a inicjowanego nazywa się tym samym słowem, co menstruującą kobietę. A na przykład u ludu Manam określenie aine imoaziri oznacza dziewczynkę, która ma pierwszy okres. Jeden z obrzędów, jakich aine imoaziri doświadcza, polega na nacinaniu jej pleców i klatki piersiowej. Nie wiem, co pana interesuje i jaki może mieć to związek z profesorem…
– A skalpowanie? Czy skalpowanie można potraktować w kategoriach chirurgii rytualnej?
– Skalpowanie? Odgrywa często taką rolę jak inkorporacja czy, jak pan woli, kanibalizm. Chodzi o pozyskiwanie mocy pokonanego wroga. Proszę mi powiedzieć… – głos księdza Plewniaka po raz pierwszy stał się natarczywy. – Rozumiem, że pyta pan nie bez powodu…
Pater milczał. Czuł, że powiedział o jedno zdanie za dużo. W radiu trwał głupi konkurs, czy jutro na Wybrzeżu będzie wreszcie padać. Gdy żegnali się przed dziesiątą, nadkomisarzowi wydawało się, że rozstają się bez tej serdeczności, którą proboszcz promieniował dwie godziny temu.
Ksiądz Plewniak chował koniak do barku, gdy usłyszał pukanie.
– Właściwie co ksiądz miał na myśli, gdy mówił, że Czekański znalazł się w centrum uwagi? – Pater stał w uchylonych drzwiach.
Plewniak milczał.
– Proszę, niech pan jeszcze wejdzie i zamknie drzwi – powiedział po chwili. – Widzi pan, profesor Czekański zadzwonił do mnie dwa tygodnie temu. – Ksiądz oparł się ciężko o stół. Wyglądał na zmęczonego. Przez chwilę Pater miał wrażenie, że podniesie ciężki mebel i ciśnie w niego. – Nie wiem, skąd miał numer. Zapytał, czy mógłbym przyjechać i go wyspowiadać. Nie mogłem tego zrobić…
– A może ksiądz nie chciał? – szybko zapytał Pater.
– Nie mogłem pojechać – z naciskiem powiedział Plewniak – ale poprosiłem o to księdza z parafii, w której jest „Eden". Dziwna nazwa, swoją drogą. – Milczał przez chwilę, a Pater słyszał skrzypienie podłogi pod jego stopami. – W zasadzie nawet tego nie powinienem panu mówić, ale trudno. Wieczorem odebrałem telefon. Dzwonił tamten ksiądz. Powiedział: „Proszę mnie więcej o to nie prosić".
– A czy mówił coś jeszcze?
– Zapewne pan wie, że obowiązuje nas tajemnica spowiedzi…
– Ale gdyby jednak on księdzu coś powiedział? Albo, załóżmy, wyspowiadał się? – Pater był nieustępliwy.
– To i tak nie mógłbym panu tego powtórzyć. – Plewniak rozłożył ręce. – Spowiedź odbywana przez księdza nie zwalnia go z tajemnicy, włącza w nią natomiast spowiednika. To jakby reakcja łańcuchowa…
– A dlaczego ksiądz od razu mi o tym nie opowiedział? – Pater znów stał w uchylonych drzwiach.
– Bo pan o to nie pytał.
Drzwi kościoła były już zamknięte. Ktoś jednak przy nich majstrował. Gdy młody chłopak zobaczył Patera, zaczął uciekać.
– Ej, stój! – krzyknął nadkomisarz i podbiegł, ale chłopaka już nie było.
Na drzwiach kościoła ktoś, pewnie ten, który uciekał przed chwilą, zostawił biało-czerwoną wlepkę. W pierwszej chwili Paterowi wydawało się, że postać na wlepce to ksiądz Plewniak. Dopiero po chwili rozpoznał Jacka Kuronia z nieodłącznym zapalonym papierosem. Dołem biegi napis: „Nie palcie komitetów! Zakładajcie własne!" Radykalizacja nastrojów. Upał i strajki. Ludziom się wszystko miesza – przypomniał sobie Pater.
Migrena była nie do zniesienia. Pater przez chwilę zastanawiał się, czy nie zostawić samochodu do następnego dnia. Mógłby zadzwonić po któregoś z chłopaków i poprosić o podwiezienie, ale oficjalnie był na urlopie. Odkręcił szyby w corolli i wpatrywał się w deskę rozdzielczą.
W domu włączył Beatlesów. A Day In The Life. Pater lubił zagadki. „Sierżant Pieprz" – legendarną płytę chłopaków z Liverpoolu, o dwóch z nich mówi się już w czasie przeszłym, kończyła narastająca kakofonia orkiestry i wybrzmiewający przez kilkadziesiąt sekund fortepianowy akord. I po pauzie, gdy wielu zdążyło już wyłączyć płytę, pojawiają się dziwne, zapętlone odgłosy, wybijające z błogiego nastroju. Pater czytał gdzieś, że fani Beatlesów do dziś spierają się, o co w tym zakończeniu chodzi.
Mimo proszków ból całkiem nie ustąpił. Pater nie miał ochoty słuchać irytującego zakończenia, wyłączył płytę, gdy gasł akord fortepianu. A Day In The Life. Myśli z kończącego się dnia tasowały mu się w głowie niczym karty w rękach wytrawnego gracza. Maziarski. Czekański. Wyspa Menstruujących Mężczyzn. Studentka z różą. Sekty. Neopoganizm… Wszystko się miesza. Jeden syf… Rany symboliczne. Kogo Czekański mógł tak zranić? Jak głęboko trzeba sięgnąć w przeszłość? Czy ktoś zemścił się po latach? Zginął – nie zginął? Zabił – nie zabił? „Proszę mnie więcej o to nie prosić". Pater przypominał ślepca, który rozpaczliwie szuka punktu oparcia. Gdzieś ten punkt musi być.
Reakcja łańcuchowa. Ktoś w „Edenie" uruchomił reakcję łańcuchową. Ale kto?
Tego wieczoru nadkomisarz Pater znów nie włączył telewizora i nie obejrzał meczu. Także doktor Marciniec nie widział, jak krytykowany dotychczas, wyśmiewany i otłuszczony Ronaldo strzela dwa gole skośnookiemu bramkarzowi Japonii. W telefonie komórkowym skandynawisty rozległ się dzwonek z piosenki Toxic Britney Spears.
– Szczęść Boże… – Marciniec usłyszał cichy glos.
Dom Seniora „Eden", 24.06.2006, 9:15
„Rzeźnika z Milanówka" w „Edenie" jeszcze nie było. Brunetka w recepcji poinformowała Patera, że dyrektor Libling wyjechał poprzedniego dnia koło piątej. Niebawem powinien być.
– Może tymczasem napije się pan kawy w naszej restauracji – zaproponowała, a Pater pomyślał, że słowa „stołówka" w tym miejscu się nie wypowiada i że Libling jest tu tytułowany „dyrektorem", a nie „doktorem", co eliminować miało ciąg szpitalnych skojarzeń, które mogłyby pojawić się w głowach pensjonariuszy lub, co gorsza, potencjalnych klientów. Pater zdążył jeszcze dostrzec, że na niebieskiej bluzce recepcjonistki wyhaftowane jest żółte słońce oraz napis „Eden". Zupełnie jak w biurze podróży – pomyślał. Tyle że tu podróżuje się w jedną stronę.
Pater nie znosił głupich złośliwości losu. A plany waliły się od rana. Chciał być w „Edenie" już koło ósmej. Najpierw nie mógł odpalić corolli. I pewnie stałby jeszcze pod blokiem, gdyby nie pan Zbyszek, sąsiad z parkingu, właściciel forda z wgniecioną blachą i z zawodu taksówkarz. Po pięciu minutach charczenia rozrusznika toyota wreszcie odpaliła.