Komórka zadzwoniła, zanim ją wyłączył. Sekretarka naczelnika Cichowskiego z lakoniczną wiadomością: „Szef chce pana widzieć". Na razie wszystko w normie. W głosie kobiety, starszej już, której niezaprzeczalnymi atutami były doświadczenie, wiedza o ludziach i dyskrecja, wyczul jednak wahanie. Następne zdanie brzmiało już jak szept: „Naczelnik powiedział, że nieprzekraczalną godziną jest jedenasta". Pater wiedział już, że to nie będzie Perfect Day.
Kwadrans przed jedenastą czekał w sekretariacie Cichowskiego. Gdy wszedł, zrozumiał, że jest gorzej, niż myślał. Naczelnik milczał, a górna warga przyciskała dolną. Pater pomyślał, że Cichowski wygląda, jakby rozgryzał egzotyczny owoc. Po chwili uświadomił sobie, że tym egzotycznym owocem jest on sam.
– Opowiem ci historyjkę – szepnął w końcu Cichowski. – Jest czwarta rano. Pewien fanatyk wędkarstwa obiecał sobie, że spędzi ten dzień nad wodą. Cisza, spokój, tylko on i natura. Chociaż przez kilka godzin. Człowiek ów zespolił się już z rytmem odpływających i przypływających fal. Jest mu po prostu dobrze. I wiesz, co wtedy się dzieje?
Pater rozłożył ręce jak piłkarz, który nie przyznaje się do faulu, i pokręcił głową.
– I wtedy, kurwa, dzwoni telefon. A ze słuchawki dobiega dziki wrzask. A teraz – Cichowski zacisnął palce obu rąk w pięści, aż na przedramionach pojawiły się żyły – mam dwa pytania. Pierwsze: kim był ten człowiek? I drugie: z jakiego powodu ktoś zepsuł mu piękny poranek?
Pater znów rozłożył ręce i wyobraził sobie, że naczelnik sięga do kieszonki, by ukarać go czerwoną kartką.
– Myślę, że pięknie opowiedział pan o sobie. Prawie jak jakiś literacki klasyk. – Pater starał się uczynić wszystko, by w jego głosie nie było słychać nawet pół tonu drwiny. – Jeśli zaś chodzi o powód tak nieprzyjemnego telefonu, to… – zawiesił głos i znów bezradnie rozłożył ręce.
– Dobra – Cichowski syknął. – Wiesz, że to ty jesteś powodem, domyślasz się zapewne, skąd do mnie dzwonili i jakie mogą być konsekwencje. Co robiłeś w „Edenie" mimo oczywistego rozkazu? Nie opowiadaj mi tylko – naczelnik podniósł głos – o powodach osobistych, bo ja, Pater, nie jestem idiotą i w cuda nie wierzę. Rozumiesz?
– Jednak byłem tam z powodów całkiem prywatnych. Po trzech latach pomyślałem…
Cichowski rąbnął pięścią w stół.
– Ostrzegam, nie brnij dalej! I może jeszcze znajomość z tą, jak jej tam… – próbował sobie przypomnieć -…z tą pielęgniarką była tak intensywna, że w przypływie namiętności pozrywaliście plomby na drzwiach?
Zapadła cisza.
– Powiedz mi – głos Cichowskiego opadł – dlaczego to robisz? Wiesz, że to nie nasza sprawa.
Pater popatrzył Cichowskiemu w oczy.
– To dobre pytanie. Wreszcie – odczekał chwilę – dobre pytanie. Popełniono morderstwo. Bestialsko zamordowano inwalidę. – Pater uważnie przypatrywał się Cichowskiemu. – Ofierze ktoś zdarł skórę z włosami. Zaginął inny pensjonariusz. Tymczasem ktoś próbuje całą sprawę zamieść pod dywan. Nikomu nie chodzi o prawdę…
– Prawdę? Jaką prawdę? A od kiedy nam chodzi o prawdę?
– Mnie chodzi. Inaczej, żyjąc w takim świecie, zwariujemy. No dobrze, nie my, ale ja zwariuję.
Cichowski znów zaczął przeżuwać egzotyczny owoc.
– Potraktuj to jako ostatnie ostrzeżenie. I polecenie służbowe. Masz urlop. Jutro rano zadzwonisz do mnie z Przemyśla albo Wrocławia. Albo z Ełku. Podasz mi numer pensjonatu, w którym jesteś. Od „Edenu" trzymaj się z daleka. Do Przemyśla możesz nawet zabrać swoją pielęgniarkę – głos Cichowskiego pełen był sarkazmu. – Pewnie to nie Paryż, ale zawsze. Rozumiemy się?
– Rozumiemy.
Cichowski patrzył na zamykające się drzwi. Jeszcze trzy lata i będzie wsłuchiwał się w szum fal, kiedy tylko zechce. A wtedy godziny takich jak Pater będą policzone. Nastanie era policjantów ślepo posłusznych, gotowych na każde skinienie tych, którzy w danej chwili są na szczycie drabiny. A potem, gdy wiatr zawieje, będą nadskakiwać innym.
Zamykając drzwi, Pater pomyślał, że tylko cudem nie dostał czerwonej kartki. A także, że początek opowieści Cichowskiego, „jest czwarta rano", to jednak nie licentia poetica jego szefa. Gdzieś już to kiedyś słyszał. Chrapliwy, niski głos i mężczyzna w błękitnym prochowcu. Naczelnik Cichowski podążał śladami Leonarda Cohena. Nie mógł lepiej.
Komenda Wojewódzka Policji w Gdańsku,
27.06.2006, 11:35
– Podobno, kierowniku, jakaś zadyma była? W „Edenie" – uściślił Wieloch. – To prawda?
– Daj spokój. – Pater niecierpliwie machnął ręką.
– Tak czy inaczej, szkoda, że mnie tam nie było.
– Aspirant nie dawał za wygraną. – No, a ja też nie próżnowałem. Mam coś dla pana.
– Znalazłeś to, o co cię prosiłem?
– Znalazłem. To znaczy – Wieloch sprecyzował – znalazłem, że nic nie znalazłem. Rozumie pan?
– Niezupełnie. Słuchaj, jestem po rozmowie z naczelnikiem i szczerze mówiąc…
– Dobra – przerwał Wieloch. – W Trójmieście mamy czterech Ryszardów Maziarskich. Pierwszy, hydraulik lat trzydzieści. Drugi, dentysta lat czterdzieści osiem, rozmawiałem z nim godzinę temu. Trzeci…
– Słowem, naszego Maziarskiego nie ma?
– Nie ma! – krzyknął Wieloch. – Sprawdziłem, gdzie się dało. Ani śladu człowieka. To jakiś pieprzony kapitan Nemo!
– Nie wrzeszcz tak. – Pater znów poczuł łupanie w głowie. – Bo jeszcze ktoś pomyśli, że jesteśmy fanami Verne'a albo kiepskiej muzyki z lat osiemdziesiątych.
Wieloch widział, że nadkomisarz jest zadowolony. Nie rozumiał tylko, co może mieć wspólnego z Maziarskim – kapitanem Nemo – kiepska muzyka sprzed dwóch dziesięcioleci.
Komenda Wojewódzka Policji w Gdańsku,
27.06.2006, 12:00
Stołówka Komendy Wojewódzkiej Policji zdecydowanie się różniła od restauracji w Domu Seniora „Eden". Tutaj nie serwowano sałatki z rukoli ani panierowanego tofu. Stoliki nie miały obrusów, a laminowane blaty były upstrzone brązowymi kółkami po kawie. Przy stolikach siedzieli – najczęściej pojedynczo – milczący, masywni mężczyźni i obejmowali dużymi dłońmi kubki z kawowym miałem zalanym wrzątkiem albo nabijali na aluminiowe widelce kawałki wątróbki z cebulą. Na ogół byli ubrani w koszule z krótkim rękawem, w letnie jasne spodnie z cienkiego materiału oraz w sandały. Różnice w garderobie sprowadzały się do szczegółów: posiadania lub braku skarpet i krawatów. I kubki, i łyżki, opatrzone charakterystycznymi znakami ze skrótem „MO", pamiętały czasy, kiedy w tej stołówce można było palić, kubki napełniano pod stołami wódką „Bałtyk", obiad zaś jedzono między drugą a trzecią i nazywano „obiadem" – a nie tak jak dzisiaj, kiedy globalizacja sięgnęła poziomu jadłodajni. Jej widomym znakiem było zastąpienie tradycyjnej nazwy „lanczem". Ten nowocześnie nazwany posiłek przyrządzano wedle starych receptur, zmieniła się natomiast godzina konsumpcji: „lancz" jadano – w zgodzie ze światowymi trendami – koło południa. A zresztą tę ostatnią zmianę w obyczajowości, w odróżnieniu od dwóch pierwszych, większość siedzących tu policjantów akceptowała i uważała za sensowną. Nic dziwnego – ludzie ci zazwyczaj na śniadanie wypalali papierosa, a ów „lancz" to był właśnie pierwszy posiłek w ciągu dnia.