Libling popatrzył na strużkę potu spływającą po skroni Wielocha.
– Jak to mówią: dobre rady zawsze w cenie.
Aspirant nie odpowiedział doktorowi. Wszedł po schodach na pierwsze piętro i skręcił w szeroki korytarz. Zbliżył się do otwartych drzwi pokoju, w którym błyskały flesze. Zajrzał tam. Pomyślał, że nadkomisarz miał rację. Tu wcale nie było przyjemnie.
Dom Seniora „Eden", 18.06.2006, 13:15
Pokój numer sto czternaście zalany był słońcem. W tym słońcu pociło się trzech mężczyzn. Dwaj z nich byli ubrani zupełnie niestosownie do warunków atmosferycznych. Mieli na sobie identyczne czarne kombinezony. Na stopach mieli podobne kryte buty, a na dłoniach takie same białe lateksowe rękawiczki. Na tym nie kończyło się ich podobieństwo. Przeguby rąk obu z nich przysypane były talkiem, a ich głowy – ostrzyżone prawie do gołej skóry. Wykonywali podobne, pewne ruchy. Jeden kucał przy wózku inwalidzkim, drugi małym pędzelkiem oczyszczał blat biurka. Jarosław Pater różnił się od nich i ubiorem, i fryzurą, i zachowaniem. Miał na sobie dżinsy i prążkowaną koszulę z krótkim rękawem. Sztywne szpakowate włosy jeżyły się nad czołem. Stał w oknie, błądził zamyślonym wzrokiem wśród starych drzew i nie zwracał najmniejszej uwagi na to, co się działo w pokoju. W słońcu lśnił staw, gdzieś daleko dostrzegł starszego mężczyznę, spacerującego w towarzystwie młodej kobiety, zapewne pielęgniarki. Najwyraźniej życie w domu toczyło się swoim rytmem. Ktoś pewnie powiedział już Liblingowi, by zachował dyskrecję i nie opowiadał pensjonariuszom oraz personelowi, co się tu właściwie stało. Co jakiś czas któryś z techników podnosił głowę i referował coś dwóm mężczyznom, którzy wypełniali dokumenty.
Pater chciał odwlec chwilę, gdy będzie musiał zmierzyć się z widokiem martwego ciała. Odkąd dwa lata temu przeżył załamanie nerwowe, starał się unikać konfrontacji twarzą twarz ze śmiercią. Tym razem czuł jednak, że ma dodatkowy powód, by nie patrzeć na mężczyzn wciąż pracujących w milczeniu. Pater wychylił się z okna i dopiero teraz po prawej stronie zobaczył dwa policyjne samochody i kilka innych, pewnie prywatnych. Wyglądało na to, że tylko on zaparkował od frontu. Nad boczną bramą zaczęły pulsować dwa pomarańczowe światła. Najwyraźniej kolejne auto wjeżdżało na teren ośrodka.
– Powiedz mi, Pawle – Pater powoli cedził słowa, nie przestając podziwiać pięknego, starego parku – jak się tutaj znalazłeś? Patomorfolog na niedzielnym dyżurze? Przecież nie wzywa się was w sytuacjach podbramkowych. Żaden medyk sądowy się nie śpieszy. Nikomu już nie uratuje życia. Po co wam dyżury?
– My nie mamy żadnych dyżurów – Kucający mężczyzna wstał i obdarzył Patera mało przychylnym spojrzeniem. – Byłem z żoną na plaży w Jastrzębiej Górze. Sam wiesz, co się będzie działo za dwa tygodnie. Nie wyłączyłem komórki. Zadzwonił Jaworski i poprosił, żebym tu przyjechał. Odmówiłem. Coś podpowiedziało mi jednak, że nie powinienem wyłączać komórki. I miałem rację. Za pięć minut zadzwonił profesor Gromek z Tunezji. Jest tam na wczasach. Jemu już nie mogłem odmówić. Dlatego tu jestem.
– To musi być jakaś ważna sprawa, skoro szef ABW dzwoni do twojego szefa, przebywającego w Tunezji. – Pater pokiwał w zamyśleniu głową. – Dziwne…
– Co jest dziwne? – W głosie patomorfologa zabrzmiała nuta irytacji.
– To, że ciebie ściąga z plaży twój szef, a ja o całej sprawie dowiaduję się od mojego podwładnego…
– Czyżbyś cierpiał na niedowartościowanie?
– Wieloch – Pater zwrócił się do stojącego w drzwiach aspiranta – to ty zawiadomiłeś naczelnika Cichowskiego o sprawie?
– Chyba tak! – służbiście wrzasnął podwładny Patera. – Miałem dzisiaj dyżur, zadzwonił do mnie koło jedenastej dyrektor Libing, a ja do pana, szefie. Nie mogłem się dodzwonić do naczelnika, wyłączył komórkę. Nagrałem mu się i powiedziałem, że dzwonię do pana… Potem pojechałem i zastałem tutaj doktora Kwiecińskiego i Jurka…
– Libling, nie Libing. – Pater potarł dłonią niedokładnie ogolony podbródek. – No to naczelnik wie od ciebie o tej całej sprawie… O której mu się nagrałeś?
– O jedenastej! – Wrzask Wielocha był jeszcze donośniejszy.
– A o której naczelnik Cichowski do ciebie zadzwonił, Pawle? – Pater spojrzał na medyka sądowego.
– Zaraz sprawdzę w komórce. No nie, akurat wykasowałem wszystkie połączenia. – Zirytowany doktor Kwieciński ocierał łysinę.
– A do ciebie kto dzwonił? – Pater zwrócił się do technika Jurka.
– Nasz stary. Dzwonił pod numer domowy. – Jurek nie odrywał się ani na chwilę od swej pracy. – Nie wiem dokładnie o której.
– Kurwa, mam dość – zasyczał zimny doktor. – Przesłuchujesz nas, Jarek, czy co? Nie masz nic lepszego do roboty? Widziałeś kiedykolwiek taką jatkę? W pokoju leży facet oporządzony jak prosię, a ty cierpisz na urażoną ambicję, bo nie zadzwonił do ciebie ten, co powinien? Lepiej odwróć swój sokoli wzrok od starodrzewu w parku i spójrz na to, co się tutaj dzieje!
– Nie używaj wulgaryzmów, Pawle – skrzywił się Pater i po raz pierwszy spojrzał na trupa leżącego obok wózka.
Dom Seniora „Eden", 18.06.2006, 13:20
Nie był to widok, który ktokolwiek chciałby długo pamiętać. Mężczyzna leżący na podłodze miał na stopach wygodne obuwie sportowe. Wystawały z niego skarpetki, opinające grube, owłosione łydki. Nogawki spodni były zrolowane i odsłaniały nogi prawie do kolan.
– Nogawki są w takim stanie, jakby ktoś usiłował je podciągnąć – powiedział do dyktafonu nadkomisarz Pater.
Na szarych spodniach, w okolicach pachwin, widniało kilka jasnożółtych plam. Pater przyjrzał im się dokładnie. Był to jakiś płyn lub wydzielina. Plamy zdążyły już stężeć, stwardnieć i nieznacznie pomarszczyć te kilka centymetrów kwadratowych materiału, które zostały przez nie pobrudzone.
– Jakiś płyn na nogawce – Pater starannie dobierał wyrazy – przypominający… przypominający…
– Zabrakło ci słowa, Jarek? – uśmiechnął się Kwieciński. – To nie to, o czym myślisz, zapewniam cię, nie to…
– Co zatem?
– Spójrz na jego palce. To właśnie to, co znajduje się na jego palcach.
Pater przesunął wzrok ponad biodrami i brzuchem trupa. Leżał na prawym boku. Całym tułowiem przyciskał swoją prawą rękę. Przedramię wznosiło się ku górze.
– Jakby spał, a jego głowa spoczywała na prawym ramieniu – skomentował Pater do dyktafonu.
Lewa ręka nie leżała – jak prawa – w pozycji naturalnej. Lewa dłoń dotykała prawej, ściskała ją i obejmowała.
– Tak nieraz śpią dzieci. – W pamięci dyktafonu odciskał się dokładny opis miejsca zbrodni. – Dłoń pokrywa się z dłonią, jedna dłoń przykrywa drugą. Z tą różnicą, że małe dzieci na tych połączonych dłoniach opierają policzki i smacznie śpią. A tutaj te dłonie znajdują się w odległości około trzydziestu centymetrów od twarzy.
– Te dłonie – westchnął ciężko Kwieciński – wcale się nie pokrywają, jedna wcale nie przykrywa drugiej. Przyjrzyj im się dobrze.
Pater pochylił się nad dłońmi trupa, wsuwając głowę w gęsty snop słonecznego światła. Oświetlało ono leżący obok ciała potężny cynowy puchar. Oblepiony był krwią, na jej powierzchni były pojedyncze siwe włosy. Pater poczuł wtedy na czole – po raz pierwszy dzisiaj – lepkie, zimne strugi. Poczuł coś jeszcze: zapach dobrze znany z głębokiej podstawówki, gdy założył się z kolegami z klasy, że wypije tubkę kleju „Hermol". Bruzdami czoła popłynęła kropla, błysnęła w słońcu i rozprysła się obok połączonych dłoni denata. Rzeczywiście, jedna nie przykrywała drugiej, połączone były nie one, lecz ich palce. Kciuk lewej z kciukiem prawej, palec wskazujący lewej z palcem wskazującym prawej. Kwieciński wyjął skalpel i włożył go delikatnie pomiędzy opuszki. Posypało się kilka okruchów.