– Wszyscy już mamy dość – powiedział scenicznym szeptem. – Wyciągnąłem was z domu, sprzed telewizorów, zrealizowaliśmy misterny plan, który nie jest niczym innym, jak napaścią na Lewara, za to, jeśli sprawa wyjdzie na jaw, wszyscy polecimy, a nawet gorzej, pewnie trafimy za kratki. A wszystko po to, aby znaleźć coś, o czym nawet nie wiemy, czy istnieje. Chodźcie, wracamy. Dosyć na dzisiaj.
– Już drugi raz tu nie wejdziemy – odparł wolno Wieloch. – Od jutra tu będzie pięciu Lewarów.
– No i co z tego? – Głos Patera był nieprzyjemny jak szkolny dzwonek, który tu niegdyś rozbrzmiewał.
– Panie nadkomisarzu! – Wieloch nie panował nad nerwami. – Do kurwy nędzy! Nic nie rozumiem. Zginął Maziarski, podejrzany jest Czekański. A my zamiast znaleźć coś na mordercę, robimy cuda z jakąś dziwką… No kurwa mać! Ryzykujemy jak sam skurwysyn i po co? Żeby przeszukać pokój ofiary? Czy to nie jest chore? Przecież tu trzeba przetrząsnąć pokój mordercy! Czekańskiego! Jak już tu, kurwa, jesteśmy…
– Idź do portiera po klucz – powiedział cicho Pater. – Masz rację, choć nie wiadomo, czy Czekański jest mordercą.
– Świętą rację mam – poprawił go Wieloch, uśmiechnął się w ciemności i ruszył korytarzem w podskokach.
Trzy minuty później weszli do pokoju profesora Czekańskiego. Otworzyli okna, oświetlili rzęsiście wnętrze i rzucili się drapieżnie na wszystkie przedmioty, które mogły zawierać jakąkolwiek skrytkę, jakiekolwiek drugie dno. Robili to cicho, wszystko odstawiali w określonym porządku, a po chwili już czuli wilgoć pod lateksowymi rękawiczkami. Wieloch przetrząsał pościel, Kulesza stukał po kafelkach w łazience, szukając pustych przestrzeni pod nimi, a Pater zajął się tym, czemu chciał niegdyś poświęcić całe życie. Spojrzał na grzbiety książek.
Pokój powoli wypełniał się ćmami, a Pater nie odrywał wzroku od lektur Czekańskiego.
Serce mu waliło, jakby przy tej pogodzie jego niewytrenowane, nieprzyzwyczajone do wysiłku ciało pokonało dobry kilometr na bieżni pełnej kurzu i żwiru zatykającego płuca. W kieszeni zadźwięczał telefon. To nie była jego komórka. To ta druga. Lewara. Na ekranie wyświetlał się napis „Numer prywatny". Zapewne Paprzycki sprawdza, co się dzieje z jego podwładnym. Jeszcze raz spojrzał na wyświetlacz. Może umawiali się, że Lewar będzie dzwonił o pełnej godzinie, tymczasem jest już grubo po dwudziestej trzeciej. Pater usłyszał, że ktoś dzwoni na portiernię. Zdecydował się. Podbiegnie do pokoju, w którym portier umierał ze strachu, przyprowadzi go do telefonu i zmusi do jakiegoś kłamstwa. Był już przy schodach, gdy usłyszał, jak na dole w jednym z pokojów otwierają się drzwi. Wpadł z powrotem do pokoju Czekańskiego i stwierdził, że nogi ma jak z waty. Patrzył na Kuleszę i Wielocha, którzy bezradnie rozglądali się wokół. Wyglądali jak psy, które zgubiły trop. Drzwi na parterze się zamknęły. Pater kolejny raz omiótł wzrokiem podręczną biblioteczkę profesora. Kryminał Roberta Wilsona. Szachy. Bobby Fischer. Przekartkował znowu Śmierć w Lizbonie, 60 najpiękniejszych partii i jeszcze jeden kryminał. Park Gorkiego. Wszystko na nic. Przecież nawet nie wiem, czego szukam – pomyślał. Ale coś musiało być. Coś, co sprawiło, że Czekański bardzo zainteresował się osobą nowego kolegi na wózku inwalidzkim. Zainteresował właśnie. Nie – „zaprzyjaźnił".
„Zaprzyjaźnił" to złe słowo. Profesor miał go za idiotę. Ciągle wygrywał z nim w szachy. Aż nagle powiedział, że Maziarski to ciekawy przeciwnik. Tak powiedział. Zaczął z nim spędzać całe wieczory. Ostatni raz, gdy się widzieliśmy, powiedział coś w stylu: „Każdy gra swoją grę. Ciekawe, który wygra".
O czym dowiedział się Czekański, czego ja nie wiem? I jak się dowiedział? Przeszukałem internet. Bez skutku. Może ta historia ze sklejonymi palcami to zbieg okoliczności, a Maziarski miał takie pojęcie o modelarstwie jak ja o wędkarstwie muchowym. Wszystko nie ma sensu. I pewnie Ryba w pijanym widzie zmyślił całą rozmowę. „Każdy gra swoją grę". Nawet całkiem zalany. Znów zadzwonił telefon Lewara. „Numer prywatny". Pater wiedział, że nie mają czasu. Jeszcze kilka minut, i przyjadą samochody z ludźmi Paprzyckiego.
– Wracamy. Wracamy, zanim zrobi się dym. Tym razem ani Kulesza, ani Wieloch się nie sprzeciwili.
„Ciekawe, kto wygra". Klęska. Totalna klęska. Jak w życiu. Mistrz przegranych pojedynków. Syf. Wszystko syf. Kręciło mu się w głowie. Jeszcze chwila, i upadnie. Pochowają go tu, w parku w „Edenie". A Jadwiga Duraj narysuje mu nagrobek.
– Widziałam, jak grają w szachy. Bardzo miły, chociaż… chociaż raz widziałam, jak się zdenerwował.
– Na Czekańskiego?
– Nie! Na Liblinga. Byli w patio i słyszałam, jak zdenerwowany pan Ryszard mówi, że nie życzy sobie, by bez jego wiedzy ktoś sprzątał mu pokój, bo potem nic nie może znaleźć.
– Libling chyba nie był zadowolony…
– Nie był. Ale zaprzeczał. Pochylił się nad wózkiem Maziarskiego i mówił, że nikt u niego bez jego wiedzy nie sprzątał.
Ten sukinsyn musiał coś znaleźć. Czekański ograł Maziarskiego. I teraz ograł mnie, bo okazał się sprytniejszy. Od jutra koniec – pomyślał. – Wyjadę w góry. Oby jak najdalej stąd. Bez telefonu. Wezmę tylko kilka książek. Może zabiorę Czekańskiemu tego Wilsona. Będzie mi przypominał o pięknej katastrofie.
Wydawało mu się, że natarczywy dźwięk telefonu na portierni obudzi wszystkich mieszkańców „Edenu". Z wyjątkiem zamordowanych i zaginionych. I z wyjątkiem pułkownika Hożego, który cierpi na bezsenność.
Gdy wychodzili tylnymi drzwiami, wreszcie zrozumiał. Już w pokoju Czekańskiego czuł, że coś nie pasuje do tej układanki. Wreszcie wiedział, co to było. Księgozbiór podręczny. Jak mógł tego od razu nie zauważyć?
– Zaczekajcie jeszcze chwilę.
Kulesza i Wieloch patrzyli zdumieni, jak Pater znów wbiega na schody.
Poczuł ucisk w żołądku, gdy sięgał po książkę. Jedna nie pasowała do pozostałych. W odróżnieniu od innych, które introligator pokrył płótnem lub półskórkiem, ta była obłożona w gazetę. Pater zdjął ją z półki i otworzył. Park Gorkiego Marlina Cruza Smitha, wydany przez De Agostini. Zdjął prowizoryczną obwolutę z gazety. Sztuczna skóra, złocone litery. Takie książki jego kolega ze studiów, obecnie redaktor w jednym z wydawnictw, nazywał „Swarzędz", ponieważ świetnie pasowały do drogich mebli, a takie – jak wiadomo – produkowano od niepamiętnych czasów w tym wielkopolskim miasteczku. Jak wieloznaczne mogą być toponimy, myślał Pater, Wejherowo, Jelitkowo, Swarzędz… A co to za gazeta? Zwykły dodatek telewizyjny, dołączany do wielu tytułów. Kto by oprawiał „Swarzędz" w gazetę? Tylko idiota. Może „Swarzędz" to bezguście, ale „Swarzędz" opakowany w gazetę to bezguście do kwadratu i czysty idiotyzm. Czekański z pewnością idiotą nie był.
Podniósł ją pod światło i zobaczył, że jest ciemniejsza na środku. Teraz już miał pewność, że się nie myli. Do gazety była przyklejona taśmą klejącą mała papierowa kieszonka. Delikatnie ją rozchylił. W kieszonce znajdowała się kartka z innej gazety. Wyjął kartkę. Był to wycinek ze specjalistycznego czasopisma, wydanego starannie na gładkim papierze. W nagłówku był jego tytuł. „FineScaleModeler". Od dzisiejszego popołudnia Pater wiedział, że to najpopularniejsza gazeta modelarzy. Zaczął tłumaczyć wstęp do artykułu. W myślach składał po polsku zdania. Zrobiło mu się gorąco. Potem spojrzał na zdjęcie przedstawiające starszego mężczyznę. Usiadł gwałtownie na łóżku i z całej siły trzasnął otwartą dłonią w stół.