Выбрать главу

– Co ci tak wesoło? Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Kto to powiedział? – zapytał naczelnik, chrupiąc chipsa ku niezadowoleniu Oliwiera.

– Nie wiem. – Pater wciąż krztusił się ze śmiechu. – Przypomniało mi się pewne przejęzyczenie. Dzisiaj pewien chłopiec, tutaj na festynie, powiedział „samoruchaj" zamiast „samuraj"!

– Ruchaj! – krzyknął Oliwier. – Ruchaj, do nogi! Tak woła dziadek na naszego Tysona!

Oliwier pochłaniał paprykowe chipsy i był bardzo zadowolony, że rozbawił obu mężczyzn. Cichowski i Pater wyli ze śmiechu ku lekkiemu zniecierpliwieniu buldoga, który nie dosłyszał zapowiedzi kolejnej piosenki Majki Jeżowskiej.

Nadkomisarz oddalił się wolnym krokiem. Jak Gary Cooper, który właśnie rozprawił się z rewolwerowcami. O ile pamiętał, szef rewolwerowców nazywał się Miller. Nagle pomyślał o czymś innym. Roman Madziar i Jacek Madziar. Ojciec i syn. Tak. Naprawdę czuł, że tym razem wygrał.

Gdańsk, 1.07.2006; 12:15

Gdy Pater odszedł, nikt już nie przeszkadzał buldogowi w napoleońskiej czapce z gazety kontemplować w spokoju popisów Majki Jeżowskiej, która harcowała po płycie boiska w spódnicy w kształcie bombki. Wciąż się śmiejąc z przezwiska, jakim swojego psa obdarzył naczelnik, ruszył w stronę drzew, spod których buchał gęsty dym z rusztów i zapach smażonych kiełbasek. Nie przepadał za grillowymi piknikami, za sympatycznie uśmiechniętymi grubasami w fartuchach i zawadiacko przekrzywionych czapkach, za tekturowymi lub – gorzej! – plastikowymi tackami, z których wszystko zsuwało się na ziemię, oraz za mięsem z rusztu, bo po jego zjedzeniu zawsze odnosił wrażenie, że ma usta pełne przypraw. Jednak dwa kupony w kieszeni, uprawniające do zakupu piwa i kiełbasek, doskwierały mu jak kamyk w bucie i postanowił się ich pozbyć. Właśnie głód chwycił go tak wielki, że tym łatwiej gotów był zaryzykować uporczywy posmak przypraw i niemiłosierną zgagę, jaka zawsze po nich pozostawała.

W namiotach, w których ustawione były nalewaki do piwa i ruszty do opiekania mięsa, tłoczyło się sporo mężczyzn, większość z nich była w podkoszulkach bez rękawów, krótkich spodenkach i plastikowych klapkach. Niektórzy mieli na szyi złote łańcuszki, a na palcu sygnety. Jak rodzimi mafiosi z filmów Patryka Vegi. Jeden z nich, uderzająco podobny do Kmieciaka z Pitbulla i tak zresztą przezywany przez kolegów, patrzył na Patera z krzywym uśmiechem i dwukrotnie nie odpowiedział na jego pozdrowienia. Kmieciak mógłby być modelowym przykładem w pracy doktorskiej pod tytułem Alkoholizm jako choroba zawodowa policjantów. Był przyrodnim bratem Wiesława Paprzyckiego. Ojciec i syn. Teraz dwaj bracia, którzy nienawiść do Patera musieli wyssać w niemowlęctwie wraz z mlekiem matki. Policjanci upodabniają się do bandytów, pomyślał nadkomisarz, patrząc na Kmieciaka. Noszą klapki, biżuterię, golą głowy na łyso, mają abonament w burdelach i wielkie powodzenie u kobiet, które lubią mężczyzn małomównych i stanowczych. Czułych i silnorękich. Czyli u wszystkich kobiet. Żadna z tych cech nie jest moja. Dlatego nie ma przy mnie żadnej kobiety. Pogratulował sobie logiki. Gdzieś uleciała wesołość. Uznał, że od roześmianych twarzy i kiepskich dowcipów erotycznych jego kolegów znacznie ciekawsze są ponacinane w drobną kratkę kiełbaski śląskie. Odstał swoje i zamówił podwójną porcję.

– Nie mogę dać panu czterech kiełbasek na dwa kupony – odpowiedział spocony kuchmistrz i machnął ręką, jakby odpędzał nie osę, lecz natrętnego klienta. – Na jeden kupon podajemy piwo, a na drugi piwo lub kiełbaski. Chyba że chce pan dwa piwa, na każdy kupon. To jest możliwe.

– Czyli piwo jest obowiązkowe? – zapytał rozeźlony Pater. – Bijecie się o złotą patelnię? A gdybym był alkoholikiem? Przez pana wróciłbym do nałogu!

– Nie wygląda pan na alkoholika – nie ustępował kucharz i dodał pojednawczo: – Nie ja ustalałem zasady dzisiejszego pikniku. No co panu szkodzi? Niech pan sobie strzeli jedno piwko albo odda jakiemuś koledze… Co za problem?

Ludzie za Paterem zaczynali go popędzać. Niecierpliwili się głośno i wulgarnie. Kmieciak siedzący przy dużej ławie pokazywał palcem Patera. Jego koledzy wybuchnęli śmiechem. Pod dachem namiotu powietrze stało nieruchomo. O brezentowy sufit obijał się szerszeń. Paterowi wydawało się, że owad bzyczy pod jego czaszką. Przypomniał mu się tekst piosenki Kazika, którą śpiewał wraz z Violettą Villas W tym piekielnym żarze łeb ciąży niby kloc.

– A mogę wziąć inny napój zamiast piwa? – zapytał cicho i przestraszył się własnych myśli. Miał ochotę przycisnąć do rozpalonego rusztu pulchny policzek kucharza.

– Tak, ale za napój musi pan zapłacić tak jak ten pan – kucharz wskazał Kmieciaka, który pociągał z plastikowego kubka coś czerwonego, co wyglądało jak płyn do płukania ust, a było pewnie gorzałą dolaną do soku z aronii.

– No co jest! – wrzasnął Kmieciak ze swojego miejsca, jakby chciał podjudzić ludzi stojących za Paterem. – Kupujesz pan czy nie? Tu nie Wersal! Tu nie ma wyboru! Piwo w łapę, kiełbasa w ryj, kupon na stół i won! Następny!

Pater przestał dyskutować i odebrał od kucharza to, co mu się należało. Stanął bezradnie, z wyginającą się tacką w jednej ręce, z plastikowym pojemnikiem z piwem, którego piana kurczyła się w oczach – w drugiej. Pod drzewami i przy długich ławach stali lub siedzieli mężczyźni, których większość Pater znał z widzenia. Niektórzy mu się odkłaniali, inni udawali, że go nie poznają. Nie było wśród nich ani Kuleszy, ani Wielocha, ani Chrzana, czyli nikogo, z kim rozmowa sprawiłaby mu niewielki ból. Zawibrowała komórka przy pasku. Nikt nie dzwonił. To pulsowała przypominajka. Ma coś do zrobienia w to upalne południe. Nie mógł wyjąć telefonu i spojrzeć na ekranik, bo obie ręce miał zajęte. Telefon piszczał

– Patrzcie no! – krzyknął Kmieciak. – Przypomina ci, że masz randkę, co, Antypater?

Dźwięki stawały się coraz wyższe i intensywniejsze. Pater rozejrzał się i postawił jedzenie i piwo na ziemi. Trochę piany osiadło na nogawce jasnych spodni. Nacisnął telefon i odczytał: „O 15:00 masz spotkanie w Edenie z dr. Boruckim". Sięgnął po jedzenie i ujrzał małego psa, który połykał ostatni kawałek jego przypieczonej kiełbasy. Kmieciak zaśmiewał się do łez. Koledzy usiłowali go uspokoić. Wszyscy wiedzieli, że trzy lata temu od Patera odeszła żona. Nadkomisarz poczuł piekącą potrzebę zniżenia się do poziomu Kmieciaka. Stanął na szeroko rozstawionych nogach i krzyknął:

– Hej, Kmieciak, a ty pamiętasz o swojej randce? Dzisiaj wieczorem z własną prawicą!

Kmieciak patrzył tępo w Patera. Nie zrozumiał słowa „prawica". Wszyscy umilkli. Słychać było jedynie trzaskanie kiełbasy na ruszcie. Wtedy Pater przytknął rękę do spodni i wykonał gest masturbacji. Kmieciak zerwał się z ławy, lecz koledzy go przytrzymali. Wyciągał szyję, jakby chciał ugryźć Patera, i syczał z wściekłości. Wyglądał jak wąż. Jak kobra. I wtedy Pater poczuł, że cała jego furia ulatnia się jak pot wysuszony morską bryzą. Był niemal wdzięczny Kmieciakowi za wywołaną scysję, a zwłaszcza za upodobnienie się – w imaginacji Patera – do atakującej kobry. To była kolejna przypominajka. Mówiła mu, że powinien spotkać się z kobietą, która wydała mu się skrzyżowaniem kobry z harpią. Musiał coś wyjaśnić w rozmowie z Marciniec. Pogłaskał psa, który się oblizywał po kiełbasce śląskiej, odwrócił się plecami do Kmieciaka i ruszył ku wyjściu. Wyobraził sobie między łopatkami dwa palące punkty – lasery nienawiści, bijące z oczu przyrodniego brata Paprzyckiego.