Nie, ona nie będzie płakać, ona wstanie w milczeniu i odejdzie. Zamknie za sobą drzwi bez głośnego trzaskania. Wtedy on na nowo je otworzy. Ich oczy się spotkają. W jej mądrym, inteligentnym spojrzeniu dostrzeże nadzieję. I wtedy natychmiast ją odbierze. Zgodnie z oczekiwaniami profesora, studentka wstała i ruszyła ku otwartym drzwiom. Kiedy do nich podeszła, zatrzymała się i zamknęła je od wewnątrz. Patrzyła na niego z wrogością. Teraz zadamy jej pytanie, pomyślał, tak wieloznaczne jak ludzkie relacje.
– A więc jednak? – zapytał Czekański.
– Co jednak?
Nie takiej odpowiedzi się spodziewał.
– Jednak się na to decydujesz – rzekł nieco poirytowany, sądząc, że usłyszy: „Niby na co?"
– Tak – odpowiedziała cicho.
Wtedy profesor Czekański zamknął drzwi na klucz i rozpiął pasek u spodni.
Gdańsk-Żabianka, 1.07.2006, 16:30
Beata Marciniec leżała na sfatygowanej wersalce i rytmicznie oddychała. Spała tak od dwóch godzin, a jej drobnym ciałem wstrząsał czasami delikatny skurcz. Zasnęła w momencie, kiedy skończyła opowieść o swoim absurdalnym, sadomasochistycznym związku z profesorem Czekańskim. Kiedy opadła na wersalkę i cicho zachrapała, Pater wstał i chciał wyjść. Gdyby to zrobił, musiałby jednak zostawić mieszkanie otwarte. I wtedy obudziło się w nim jakieś bolesne współczucie. Wyobraził sobie przebudzenie tej kobiety. Otwiera oczy i wraca z głębiny wspomnień. I widzi krzywo uśmiechniętego Patera. Wariant drugi. Otwiera oczy i wraca do rzeczywistości. I widzi splądrowane mieszkanie. Pater wybrał wariant pierwszy. Mógł ją wprawdzie teraz obudzić i wyjść na spotkanie z doktorem Boruckim w „Edenie". I zrobiłby to, gdyby nagle nie roześmiała się przez sen. W śmiechu tym była radość dziecka.
Pater westchnął i poszedł do kuchni. W pełnej zacieków lodówce znalazł karton mleka. W szufladzie było kilka niewielkich paczek z proszkiem, który po zalaniu mlekiem stawał się zimną kawą. Usiadł na rozkołysanym krześle i – popijając kawę – rozmyślał nad tym, czego się dowiedział. Przywołał jeszcze raz opowieść Beaty. Usłyszał siarczysty policzek, jaki wymierzyła profesorowi w jego gabinecie pod koniec konsultacji, i jego żałosną prośbę: „Uderz mnie jeszcze!" Słyszał jęki orgazmu, jakie wydawał z siebie Czekański, kiedy go raz w tygodniu okładała pasem w jakimś podmiejskim motelu. Czasem w rytuale tym brali udział inni mężczyźni zapraszani przez profesora. Potem grała muzyka, a chór akademicki śpiewał Gaude mater Polonia, kiedy Beatę Marciniec przyjmowano na studia doktoranckie. A potem było pasmo udręczeń i doświadczeń, jakim ją poddawał profesor. Setki wieloznacznych pytań, małe, subtelnie dozowane upokorzenia. W końcu wyjazd na stypendium do Oslo i nieszczęsny referat, który został publicznie zdruzgotany przez profesora Czekańskiego na posiedzeniu Królewskiego Komitetu Antropologicznego. A potem poranek w hotelu, gdzie po kokainowej imprezie obudziła się obolała wśród dwóch wikingów, którzy właśnie zbierali się do pracy na budowie. Wieczorem sznur w toalecie. I cichy, sterylny norweski szpital, w którym dowiedziała się, że w wyniku próby samobójczej naderwała sobie kręgi szyjne i przybyło jej kilka dioptrii. A potem już powrót do Polski i szarzyzna dnia codziennego w szkole podstawowej, gdzie uczyła języka angielskiego.
Pater patrzył na śpiącą Beatę i nie wiedział, co powinien zrobić, aby przeprosić za swoje myśli, w których traktował ją jak krzyżówkę harpii z kobrą, kiedy jeszcze nie wiedział, co było powodem osobliwego wydłużenia jej szyi. Pił kawę, wdychał smród palonych śmieci, czytał po raz kolejny esemesa, w którym doktor Borucki rozumiał powody niemożności przyjścia na spotkanie i zapraszał go na rozmowę do „Edenu" po wieczornym ćwierćfinałowym meczu Brazylia-Francja. Patrzył na zegarek i zastanawiał się, czy włączenie telewizora, w którym zaraz będzie transmisja meczu Anglia-Portugalia, to duży nietakt wobec kobiety, która wyznała mu przed chwilą tragedię swojego życia. Kiedy tylko się obudzi, myślał, przeproszę ją za wszystko i wyjdę. Obejrzę mecz w najbliższym pubie.
Mijały minuty Zbliżała się piąta, a Beata Marciniec wciąż spała. Dwie po piątej otworzyła oczy i spojrzała przytomnie na Patera.
– Pan jeszcze tutaj? – zapytała.
– Nie chciałem pani budzić – odparł, patrząc na telewizor. – Tak mocno pani spała po swoim wyznaniu. Chciałem panią…
– Podszedł mnie pan, co? – zapytała. – To taki psychologiczny trik? Tak pan zmusza do zeznań? A teraz pan pójdzie, poprowadzi dalej swoje pierdolone śledztwo i zacznie pan przesłuchiwać mojego brata. Całymi dniami i nocami będzie pan go dręczył, bo jego siostra załamała się i w chwili słabości się wyspowiadała… Aż on się w końcu załamie i przyzna do wszystkiego. Do tego, co zrobił, i do tego, czego nie zrobił…
– Nie zrobię tego. – Pater wciąż patrzył na telewizor.
– Czego?
– Nie wyjdę od pani.
– Niech się pan nie boi. Drugi raz się nie powieszę. Za bardzo się boję, że znów się nie uda albo że jakiś głupi skurwiel mnie odratuje. Telewizor jest popsuty – powiedziała ponuro, idąc za jego wzrokiem. – Nie obejrzy pan u mnie plemiennej rozrywki… Nawet nie wiem, czy to pana interesuje…
– I tak zostanę.
– Jak długo?
– Nie wiem.
Milczeli. Siedzieli przy stole. Pater uznał, że to, co ma do powiedzenia Beacie Marciniec, jest zbyt skomplikowane. Nie był w stanie wydukać przeprosin i dokładnie scharakteryzować swoich mylnych odczuć, fałszywych psychologicznych tropów i manowców swojej intuicji. Beata powiedziała już wszystko. Nie mieli o czym rozmawiać. Milczeli zatem. Mijały minuty W dalekim Dortmundzie wciąż był bezbramkowy remis.
Gdańsk-Żabianka, 1.07.2006, 19:00
Pater zszedł po schodach i rozejrzał się bezradnie. Nie pamiętał, gdzie przed kilkoma godzinami zaparkował toyotę. Mogły być dwie przyczyny tej amnezji. Po pierwsze, dławiący, czarny całun dymu, który rozkładał się między blokami w smrodzie palonego plastiku i tlących się, miękkich kuchennych odpadków. Zabierał on oddech i zaciemniał myśli. Pater przypomniał sobie czytaną dawno temu broszurę o alkoholizmie, którą każdemu z nich wręczył kiedyś na odprawie naczelnik Cichowski. Wśród różnych odmian choroby jedna była niezwykła. Dotyka ona ludzi, którzy przez okrągły rok wypijają po dwa, trzy, najwyżej cztery piwa dziennie. Gdyby ich nazwać alkoholikami, zareagowaliby gniewem i oburzeniem. Po roku lub dwóch następują u nich jakieś zagadkowe amnezje. Ktoś zapomni, gdzie zaparkował samochód, ktoś inny przez minutę będzie sobie przypominał imię swojego dziecka, a ktoś jeszcze inny pewnego poranka stanie bezradnie przed domem w pełnym rynsztunku do wędkowania i będzie się długo zastanawiał, po co mu wędka w biurze, do którego się właśnie udaje. Może dotyczy to również, pomyślał, ludzi, których płuca atakowane są przez jakieś psychotropowe substancje lotne? Może ten smród śmieci, spotęgowany dymem, wpływa na moją psychikę? W końcu od wielu dni jestem wystawiony na jego działanie!
Drugą przyczyną chwilowego wyłączenia pamięci u Patera mogła być złośliwość blokersów. Jak zły sen pamiętał mroźny zimowy poranek, kiedy Iza dostała ataku migreny tak silnego, że wypowiadała tylko jedno jedyne słowo. „Imigran". Była to nazwa leku przeciwmigrenowego, którego domowy zapas akurat – co za pech! – się wyczerpał. Pater zasłonił wtedy okna, by uchronić żonę przed ostrym białym światłem poranka, i zbiegł na przyblokowy parking. Wiedział, co czynić w takich wypadkach: wsiąść do samochodu, pojechać do doktora Kwiecińskiego, z wypisaną przez niego receptą pędzić do najbliższej apteki, aby tam zakupić jedyny skuteczny lek. Zbiegając po schodach, modlił się, aby wyczerpany mrozem akumulator odpalił. Wskoczył do poloneza caro i bez problemu uruchomił silnik. Przemawiając czule do akumulatora, wrzucił pierwszy bieg i zwolnił sprzęgło. Z nieopisanym trudem i zgrzytem polonez potoczył się po twardym, skrzypiącym podłożu, po czym po przejechaniu dwóch metrów stanął w ciszy. Pater wyskoczył i spojrzał na samochód. Stał na felgach. Wszystkie opony były przebite. Na masce leżała warstwa śniegu cieńsza od tej, która pokrywała dach i tylną szybę. Zgarnął śnieg rękawem kurtki. „Jebać psy" – głosił napis wyryty w blasze maski. Błąd interpunkcyjny, skonstatował wtedy Pater z rezygnacją, brak wykrzyknika.