Выбрать главу

Rok po odejściu Izy złapał się na tym, że regularnie ogląda nie tylko wiadomości sportowe, ale i pogodę. Jakby wzrosło jej znaczenie. Zapamiętał, co powiedziała kiedyś w telewizji jakaś kobieta. Starzy ludzie oglądają prognozę pogody, bo to teatr życia, w dodatku codziennie z nowym spektaklem. Może mój wiek biologiczny – pomyślał wtedy Pater – nie ma znaczenia. Psychicznie upodabniam się pewnie do skamieliny. Nic dziwnego, że ludzie odwracają się ode mnie. Za dwadzieścia lat pozostanie mi przytułek dla samotnych i pogoda w telewizji, na znak, że jeszcze żyję.

Do prognozy zostało dziesięć minut, gdy zadzwonił telefon.

– Mamy go! krzyczał Kulesza.

– Czekańskiego?

– Nie, tego, co chciał zabić Marcińca.

– Znamy go?

– Kartoteka nie jest tak gruba jak powieści tego… no… wszystko jedno zresztą – Kulesza jąkał się coraz bardziej.

– Dostojewskiego – podpowiedział Pater.

– Może być Dostojewski – w glosie Kuleszy słychać było ulgę. – Więc kartoteka nie jest tak gruba, ale trochę już w niej jest.

– Kto to?

– Andrzej Dziurawiec. Dla kolegów Dziurawy albo Dziura. Byczek z Sopotu.

– Na pewno on?

Kulesza westchnął.

– Na pewno to dostaliśmy w dupę na mistrzostwach. Ale tak, to on.

– To muszę z nim pogadać. Ale jestem na urlopie. Da się?

W słuchawce usłyszał kolejny świst Kuleszy.

– Przecież właśnie dzwonię. Dziura pracuje w barze „Przystań".

– Modny sezonowy bar na plaży. Co ty chcesz? Zabawić się w Słoneczny patrol?

– Chce pan z nim pogadać czy nie? Nasi chłopcy zrobią, co trzeba. A my posiedzimy sobie pod parasolem, nie?

Pater milczał.

– A swoją drogą to zabawne, co?

– Co takiego?

– Dziurawiec, Marciniec. Że Dziurawiec podziurawił Marcińca – Kulesza zaśmiał się.

Tym razem westchnął Pater.

– Nie pierwszy raz mam wrażenie, że różnimy się poczuciem humoru. Ale przyjedź po mnie. Posiedzimy pod parasolem.

Po drodze Kulesza opowiedział, jak znaleźli Dziurawca. W telefonie Marcińca przeczytali esemesy. Numer, z którego je wysłano, należał do jego studentki.

– Mówiła, że miała spotkać się z Marcińcem, ale w ostatniej chwili zmieniła plany. – Kulesza dojeżdżał wśród gęstniejącej kolumny samochodów do Alei Wojska Polskiego w Sopocie. – Ale cała się trzęsła. Myślę: niedobrze, dziecko, oj, niedobrze.

– A dlaczego zmieniła plany?

– Tego nie umiała wytłumaczyć. I trzęsła się coraz bardziej. To zapytałem, czy chce odpowiadać za współudział w usiłowaniu zabójstwa. Wtedy pękła. No rusz się, kurwa!

– Tak jej powiedziałeś?

– Nie, to do tego z przodu, przed nami. – Kulesza wściekle zatrąbił na kierowcę blokującego ulicę. Pater spojrzał na podwładnego z niesmakiem.

– Tyle razy prosiłem cię… – Machnął ręką. – Dobra, nieważne. No i co? Zazdrosny chłopak?

– Zazdrosny do bólu.

– Nie rozumiem tylko, jak to się dzieje, że studentka wiąże się z gangsterem. – Pater kręcił głową.

Kulesza zahamował i patrzył ze zdumieniem na nadkomisarza.

– Pan naprawdę nie zna życia. – Pokręcił głową. – Przeciwieństwa się przyciągają. Brzydkie lgnie do ładnego, mądre do głupiego… A poza tym opowiadał jej, że go zmieniła. Że dzięki niej wyszedł na prostą…

Tym razem ktoś zatrąbił na Kuleszę.

– No to trochę mu ten marsz po prostej spowolnimy – wycedził przez zęby Pater.

Przed barem spotkali się z dwoma policjantami. Tak jak się spodziewali, pod parasolami był tłum spragniony kolorowych drinków, smażonych ryb i piwa.

Z głośników dobiegał jakiś dyskotekowy przebój, który Pater słyszał w sezonie letnim od lat.

– To ten. – Jeden zrobił ruch głową w kierunku umięśnionego, który zbierał naczynia ze stolika pod jednym z parasoli. – Zajęliśmy dwa stoliki. Ten – znów wskazał głową – jest dla was, my siedzimy o tam.

– Wchodzicie do środka? Tam chyba pewniej.

– Jak stoi za barem, to ja nie wiem, co ma pod ladą. Nóż, giwerę. A poza tym tam sporo butelek i kieliszków, pokaleczyć się można. Poczekamy, aż wyjdzie.

Nikt nie przewidział tego, co nastąpiło. Chłopak zgarnął śmieci spod parasoli i ruszył w stronę wejścia do restauracji. Nagle odwrócił się i podszedł do stolika, przy którym usiedli Pater i Kulesza.

– Ma pan może ogień? – Kulesza uniósł się i szperał po kieszeniach. Gdy zobaczył zapalniczkę, przytrzymał obiema rękami wyciągniętą w jego stronę dłoń zwieńczoną grubą bransoletą. – Poza tym ciekawi mnie – patrzył chłopakowi w oczy – czy masz ze sobą ten nóż. Ten co ostatnio.

Potem zdarzyło się coś, na co Pater patrzył, jakby oglądał powtórkę strzelanej bramki. Chłopak wyszarpnął dłoń i uniósł ją w kierunku barowego parasola z napisem „Żywiec". Wyjął bolec podtrzymujący żebra, a parasol oplótł Kuleszę niczym gigantyczny owad ofiarę. Byczek staranował sąsiedni stolik. Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, piski i przekleństwa. Wtedy na chłopaka runęło czterech mężczyzn, którzy pojawili się nie wiadomo skąd.

Dziesięć minut później Kulesza wciąż ciężko oddychał.

– Będziesz odpowiadał, Dziura, za usiłowanie zabójstwa i jednego możesz być pewien… – Dziurawiec patrzył z pogardą na niższego o głowę, dyszącego policjanta. – Możesz być pewien – ciągnął Kulesza – że zamiast piasku na plaży będziesz miał długi pocałunek z pryczą, a zamiast jodu nawdychasz się smrodu celi.

– Nie chciałem go zabić, chciałem nastraszyć. To miał być żart.

– Żart?

– Tak.

– No to, Dziura, jeszcze jedno ci powiem. Różnimy się. A wiesz czym? – Kulesza wycelował palec w chłopaka. – Poczuciem humoru, „Dziura". Poczuciem humoru.

Dom Seniora „Eden", 3.07.2006, 19:00

Doktor Borucki był żwawym sześćdziesięciolatkiem o rumianej twarzy. Każdy, kto się z nim spotykał, miał nieprzeparte wrażenie, że został teleportowany z czasów sarmackich. To nie brało się ani z wąsów, bo tych Borucki nie miał, ani ze słów typu „waszmość" czy „asan", bo takich nigdy nie używał. Brało się to z niezwykłej witalności i demonstracyjnego wręcz zdrowia doktora. Jego czerwona twarz tryskała humorem, a pod białym kitlem prężyły się stalowe mięśnie. W rzeczywistości jego twarz kipiała od nadciśnienia, barwa cery była efektem zamiłowania do koniaku, a pod fartuchem odkładał się spory „mięsień dyrektorski", który był doskonale widoczny właśnie teraz, kiedy w swoim gabinecie doktor siedział w skórzanym fotelu, a jego brzuch, opięty koszulą z krótkim rękawem, wylewał się prawie z pogniecionych lnianych spodni. Każdy rozmówca Boruckiego stwierdziłby, że doktor jest nałogowym palaczem, nawet gdyby teraz nie palił jednego goldena za drugim. O nałogu świadczył gruby, zdarty od nikotyny głos. Pater miał dziś wątpliwą przyjemność bardzo bliskiego zapoznania się z nikotynizmem Boruckiego. W gabinecie wisiały smugi dymu. Najwyraźniej dla lekarza nie istniało pojęcie szkodliwości biernego palenia.

– Dzisiaj wieczorem pan doktor też ma dyżur? Tak jak przedwczoraj? – zapytał Pater, oganiając się od dymu.

– Faktycznie, dyżur nocny miałem chyba przedwczoraj – odpowiedział wolno Borucki, zamyślając się na chwilę, jakby przypomnienie sobie tamtego dnia było dla niego wielkim wysiłkiem. – A dzisiaj… No cóż… Dziś nocuje w „Edenie" cały personel. Wszyscy dostają kociokwiku, bo jutro przybywają touroperatorzy…

– Kto taki? – Pater z trudem się powstrzymał przed wygłoszeniem filipiki przeciwko zalewowi zapożyczeń z angielskiego.

– Touroperatorzy. Są to ludzie pośredniczący w organizowaniu wypoczynku. Zarabiają na prowizji od biur podróży. Dyrektor Libling wpadł na genialny pomysł – w głosie Boruckiego zabrzmiała ironia – żeby zatrudnić ich jako pośredników napędzających nam starców. Ci touroperatorzy przyjeżdżają jutro. Czeka ich godne przyjęcie. Najpierw prezentacja w sali multimedialnej, potem zwiedzanie całej naszej umieralni, a potem grill i ochlaj w ogrodzie. Wszyscy od rana dezodorantują budynek, aby, broń Boże, nie doszedł do nozdrzy touroperatorów smród śmieci z wysypiska. Była nawet straż pożarna i zlikwidowała dwa gniazda os. Jutro wszystko będzie tipes-topes.