– Przecież gdyby bał się kompromitacji, niszczyłby te wszystkie kartki skuteczniej. Mógłby je palić, a nie zanosić na śmietnik. Teraz śmietniki nie są bezpiecznymi miejscami dla zachowania tajemnicy. – Pater przypomniał sobie historię pewnego paparazzo, który w jakimś brukowcu dokładnie wyliczył – według zużytych prezerwatyw – ile stosunków płciowych odbywa pewna znana piosenkarka.
– Domyślam się, czemu ich nie palił. – Borucki odczytywał esemesa, który właśnie przyszedł z delikatnym brzękiem. – Czekański nienawidził dymu tytoniowego. Ode mnie odsuwał się zawsze na sporą odległość. Darł się, że kiedy wyjeżdża na dłużej, sprzątaczki palą papierosy w jego pokoju. Kazał na własny koszt zamontować w pokoju i w łazience cholernie czułe czujniki dymu. Nie mógł więc palić notatek u siebie. Ale nie każ mi, Jaro, tłumaczyć się za tego starego kutasa! Masz jeszcze jakieś pytania? Bo wzywa mnie padre direttore…
– Czy mógłbyś mi powiedzieć, co Czekański zapisywał na tych kartkach? To bardzo ważne.
– Nie powtórzę dosłownie. Ale były tam jakieś durne historyjki, którymi straszy się dzieci… Jakby groźby… A oprócz tego nazwiska i charakterystyki różnych nieznanych mi ludzi… Oraz takie zgrabne sformułowania… I wymyślne słowa, których chyba używał w swoich ekspertyzach… Na przykład często pisał „idiosynkrazja"… Wymyślne słowo, bał się, że go zapomni…
– Pamiętasz choć jedną z tych historyjek?
– Żadnej. – Borucki pochylił się i omiótł Patera smrodliwym oddechem. – Wiem tylko, że były jakieś głupie… Gdybym był dzieckiem, to raczej bym się z nich śmiał, niż ich bał…
– Mówisz, że te kartki są na wysypisku śmieci?… – Pater odsunął się na sporą odległość i dodał bardzo głośno: – Materiały Czekańskiego na śmietniku! Może jest w nich coś ciekawego?! Jutro przeszukamy wysypisko!
– Czemu się tak drzesz, Jarecki? – Borucki aż podskoczył.
Pater nie odpowiedział, lecz rzucił się ku drzwiom. Otworzył je gwałtownie i usłyszał oddalające się kroki. Dobiegł do bocznej klatki schodowej. Na parterze zauważył idącą szybkim krokiem starą kobietę. Światło żarówek zaiskrzyło na jej krwistoczerwonych paznokciach. Jadwiga Duraj chodziła bardzo żwawo, jak na swój wiek. Pater był zdezorientowany. Był pewien, że kroki oddaliły się w innym kierunku niż ten, w którym zmierzała pani Duraj.
– Patrz, jak stara zasuwa. – Lekarz stanął obok Patera i oparł się na poręczy. Towarzyszył mu zapach dezodorantu do wnętrz marki „Brise", którym pewnie wypachnił swój gabinet. – I jest bardzo, bardzo ciekawska, choć jedną nogą nad grobem…
Pater miał dość Boruckiego. Zrozumiał to w chwili, kiedy uświadomił sobie jego dalszą bezużyteczność w śledztwie. Już nic więcej z niego nie wyciągnie. Uradował się. Nie będzie już musiał znosić jego smrodliwej nikotynowej obecności. Schizofrenicznego rozdwojenia na Dostojewskiego i Zagłobę. Hipokryzji, z którą kąsał rękę wypłacającą mu hojne pensje. Głupich uwag o starych, samotnych ludziach, którym odbierał godność swym ozorem. A nade wszystko nie będzie musiał znosić potworków językowych. „Touroperatorów". Padre direttore. Idiotycznych zwrotów „Jaro" i „Jarecki". I błędów frazeologicznych typu „jedną nogą nad grobem". Mówi się przecież „jedną nogą w grobie" albo „jedną nogą na tamtym świecie"! Wiedział, że błędna fraza była kroplą, która przelała czarę. Mimo wszystko postanowił nie rozstawać się w niezgodzie z lekarzem i go nie poprawiać. Nie trzeba ludzi zniechęcać do siebie.
– Dziękuję panu doktorowi za pomoc – powiedział Pater, kłaniając się z daleka; dotyk jego ciepłej dłoni byłby dla policjanta nie do zniesienia.
– Chyba przeszliśmy wcześniej na ty? – Uśmiech zastygł na twarzy Boruckiego.
– Nie przypominam sobie – odrzekł Pater dobitnie i poszedł szybko korytarzem.
Czuł na plecach wzrok Boruckiego. Zniechęcanie ludzi to moja specjalność, pomyślał. Szybko porzucił jednak tę refleksję. Nic go teraz nie mogło rozpraszać. Pater, nienawidzący smrodu, stał przed najcięższą próbą w policyjnej karierze. Najbliższe kilka godzin miał spędzić na wysypisku śmieci.
Wysypisko śmieci niedaleko Domu Seniora „Eden",
4.07.2006, 1:10
T-shirt Patera nadawał się do wyżęcia. Tuż po północy zaczęło padać. Pierwsze od wielu dni krople deszczu nie przynosiły ulgi, podobnie jak silne podmuchy wiatru. Pater stał wśród drzew od godziny. Po rozmowie z Boruckim wsiadł do toyoty i odjechał w stronę Gdańska. Po czterech kilometrach, gdy upewnił się, że nikt za nim nie jedzie, zawrócił. To szaleństwo – pomyślał. – Czyste szaleństwo. Łamię wszelkie procedury. A zwłaszcza procedurę najświętszą. Tę, która dotyczy własnego bezpieczeństwa. Wiedział, że nie powinien iść sam. Powinien zadzwonić przynajmniej po Wielocha. Wyjął telefon i rozmyślił się. Zrobię to sam. Po swojemu. Zwłaszcza że nie ma żadnej pewności, czy przeczucia nie są mylne.
Znalazł przecinkę w lesie i spojrzał na licznik. Siedem kilometrów. Był kilometr od „Edenu". Klucząc, minął główną bramę. Od bocznego wjazdu odchodziła ścieżka w głąb lasu. Tą drogą powinien dojść do wysypiska. Z samochodu zabrał latarkę. Nocą w lesie wszystko przybiera monstrualne rozmiary. Wydawało mu się, że chrzęst suchych jak wiór gałęzi słychać w promieniu wielu kilometrów. Liczył kroki. Zrobił ich kilkaset, pomagając sobie światłem latarki. Od czasu do czasu się zatrzymywał, by nasłuchiwać, czy ktoś idzie. Wreszcie wiedział, że jest na właściwej drodze. Smród gnijących resztek, woń pleśni i butwiejących papierów potęgowały się z każdym metrem. Dotarł do niewielkiej polany, na której wznosiła się góra odpadków. Część popakowano w worki foliowe, inne walały się luzem. W pierwszej chwili pomyślał coś głupiego. Przecież trzeba zadać sobie sporo trudu, by zrobić w takim miejscu zwałkę. Trzeba kolosalnej odwagi i znajomości miejsca, by dojechać na polankę samochodem, a śmiałków na motorach, objuczonych wypchanymi workami, nie mógł sobie wyobrazić. Poświecił latarką. Wysypisko przypominało stożek o średnicy ośmiu-dziesięciu metrów i wznosiło się na wysokość pierwszego piętra. Jeśli dobrze widział, na samej górze leżał eternit zerwany z dachu. Mieszkańcy Wybrzeża wykorzystywali upały na remont domów, a firmy dekarskie rozwiązywały sprawę rakotwórczych odpadków po swojemu. Pater znalazł dogodny punkt obserwacyjny i czekał. Gdy zaczęło wiać, poczuł mdłości. Wysypisko nie jest dobrym inhalatorem – pomyślał. Nagle zamarł. Coś ruszyło w jego stronę i osiadło na koszulce. Był to papier wymazany jakimś smarem. Poświecił latarką i zobaczył, że w smarze zanurzony jest jakiś owad. Z obrzydzeniem odrzucił papier i na próżno zaczął szukać chusteczki. W kieszeni miał wprawdzie plik kartek, ale nie chciał ich użyć. Gdy deszcz przybrał na sile, raz jeszcze podszedł do wysypiska. Znalazł tekturę i przykrył nią głowę. Zobaczył drewnianą nogę od stołu i podniósł ją. Nie wziął pistoletu. Jak zwykle, kurwa, nie wziąłem pistoletu. A tyle razy sobie obiecywałem. Czasy się zmieniły i na Wybrzeżu nie było już miejsca dla kopii porucznika Columbo. W barze „Przystań" Kulesza wiele ryzykował. Teraz on sam ryzykował jeszcze bardziej.
Nagle wydało mu się, że słyszy jakiś nowy dźwięk, który nie był ani szumem drzew, ani odgłosem kropel deszczu spadających na ściółkę. Nie mylił się. Na ścieżce, tej samej, którą tu przyszedł, zobaczył blady snop światła latarki. Było coraz mocniejsze. Po chwili ujrzał kogoś w sztormiaku. Postać z nasuniętym kapturem zbliżyła się do wysypiska. Pater słyszał szelest przerzucanych odpadków, z początku rytmiczny i systematyczny, a później 'coraz bardziej gwałtowny.