– Więc wysyłał pan esemesy z pogróżkami? Czekański w pierwszej chwili się przestraszył. Powiadomił nas, że ktoś grozi mu śmiercią. Ale z „Edenu" nie wyjechał. No i znów zajął się Kaziem.
– Musiałem to zrobić. – Hoży się podniósł. – Ten sadysta jebany by go wykończył. A Kazio… nawet Jadwiga… to moja jedyna rodzina. Nie moja córka i nie ci z seriali… – Hoży wyprostował się i patrzył Paterowi w oczy. – Wiedziałem, że Czekański wieczorami spaceruje. Ostatnio później niż zwykle. Najpierw partyjka z tym nowym, Maziarskim, potem spacer. Nie wiedziałem, że chodzi tu wyrzucać te notatki.
– W nocy z siedemnastego na osiemnastego czerwca poszedł pan za nim…
– I powiedziałem mu, żeby się stąd zabierał. Uraczył mnie opowieścią. Twierdził, że potrafi odnaleźć ranę w człowieku warzywie… Pozornie nieobecnym, wegetującym… W każdym… Śmiał się, że to on zabił panią Adelę, ale to przecież nieprawda. – Hoży spojrzał na Patera, szukając potwierdzenia. – Zrozumiałem, że on zniszczy Kazia. Bo Kazio wszystko rozumie i jest całkiem bezbronny. Czekański zajmował się jakimiś symbolami… Ranami symbolicznymi… Sam potrafił je również zadawać… Wystarczy, że znalazł czyjś słaby punkt, jakąś fobię… Tak jak w wypadku pani Adeli… Musiałem chronić Kazia… – Hoży mówił coraz mniej składnie.
– Co się potem stało?
– Podniosłem kamień i roztrzaskałem mu głowę. Żałuję tylko, że umarł, śmiejąc się. A potem zaciągnąłem go tu. – Pułkownik wskazał piramidę śmieci. „- Leży tam w środku, przykryłem go eternitem. Żeby jeszcze po śmierci dostał raka! Miejsce ścierwa jest na śmietniku!
– Jakby dobrze poszło, nikt by go nie znalazł. Gdy pani Jadwiga wspomniała mi o tym wysypisku, przyznaję, zupełnie to przeoczyłem. – Pater odrzucił nogę od stołu. – Zdaje się, że słaliście jakieś monity…
– I to z powodzeniem. Wysypisko miało być zlikwidowane dwudziestego czerwca.
– Tymczasem miał pan pecha. Strajki się przedłużyły i wszystko stanęło.
Hoży przytaknął.
– To ja teraz powiem panu, pułkowniku, po co przyszedł pan tu naprawdę. Wiedział pan, że będę szukał notatek i że przekopię tę całą górę śmieci. Chciał pan wydobyć Czekańskiego, ukryć go gdzie indziej, a w sprzyjającym momencie zakopać.
– Gówno powinno razem z gównem leżeć. – Pułkownik popatrzył zaczepnie na Patera.
– Powiedzmy, że się nawet z panem zgadzam. Ale to tylko pierwszy punkt. Teraz punkt drugi. Dlaczego zabił pan Maziarskiego? Przyszedł do pana i…
– Jak to zabił?! – Hoży krzyczał. – Jak to zabił?! Przecież on miał zawał! W co, gnoju, chcesz mnie jeszcze wrobić?! – Pułkownik potrząsał Paterem.
– Przyszedł i wtedy ty…
– Jak to przyszedł?! Przecież on jeździł na wózku! O co ci, synu, chodzi?! Czekańskiego zabiłem i zrobiłbym to ponownie, ale Maziarski… – Hoży nagle się uspokoił. – Daję panu słowo honorowe oficera Wojska Polskiego… – Znów patrzył Paterowi w oczy -…że z Maziarskim nie mam nic wspólnego. Jeśli to wszystko jest prawda…
Patrzyli na siebie w milczeniu. W oddali rozległy się pomruki burzy.
– Za chwilę rozpada się jeszcze mocniej. Chodźmy stąd. Muszę coś jeszcze sprawdzić.
– Proszę, pan pierwszy.
Dwaj mężczyźni z latarkami szli leśną ścieżką. Widać było, że ten w sztormiaku się trzęsie. Pater sięgnął do kieszeni i wyjął z niej kartki. Były niezapisane. Na górze widniała jedynie reklama jakiegoś lekarstwa. Takich kartek doktor Borucki miał pełno. Marian Hoży szedł trzy kroki z przodu i nie mógł widzieć, jak pa frunęły między drzewa.
W lesie porobiły się pierwsze kałuże. Pater miał przemoczone buty i wiedział trzy rzeczy. Wiedział, kto zabił Czekańskiego. Wiedział, gdzie ma oficerskie słowo honoru Mariana Hożego, chociaż nigdy mu tego nie powie. I wiedział, że Przemysław Marciniec nie byłby zachwycony, gdyby dowiedział się, że Czekański umierał z uśmiechem na twarzy.
Dom Seniora „Eden", 4.07.2006, 2:30
Boczna brama luksusowego domu starości była tylko przymknięta. Pater popatrzył pytająco na pułkownika.
– Mam swoje klucze. I życzliwość portiera. – Nadkomisarz przypomniał sobie mężczyznę, który prawie umarł ze strachu, sterroryzowany przez trzech zamaskowanych napastników. – Też nie lubił Czekańskiego.
W dyżurce było pusto. Monitory pokazywały oba wejścia do „Edenu". Dopiero na ekranie Pater zobaczył to, co już dawno powinien zauważyć. Obie bramy zwieńczone były promieniami słońca, które znajdowało się w logo ośrodka. Dom zachodzącego słońca.
– Czy jest pan pewien, że to konieczne? – zapytał szeptem Hoży.
Pater skinął głową.
– Może poczekajmy do rana.
– Nie mogę czekać do rana.
Pułkownik ruszył w głąb korytarza. Stanął pod drzwiami i zaczął nadsłuchiwać.
– Śpi. Może…
– Wchodzimy.
Dziwny grymas nie schodził z twarzy Kazimierza Janiaka nawet wtedy, gdy spał. Hoży potrząsnął jego ramieniem.
– Kaziu… Kaziu… Obudź się! To ja, Marian! Kaziu… obudź się! Jest tu pan nadkomisarz i chce cię o coś spytać.
Janiak otworzył oczy i wpatrywał się w stojących nad nim mężczyzn.
– Panie Kazimierzu… – Pater.pochylił się nad mężczyzną. – Nie chcę o nic pytać. Mam za to dobrą wiadomość. Znalazł się profesor Czekański. Cały i zdrowy Jutro wraca do „Edenu". Prosił, by pana pozdrowić…
Głowa Janiaka zadrżała, a w kąciku ust pojawiła się strużka śliny.
Pater wyprostował się i popatrzył na Hożego.
– Przepraszam, musiałem wiedzieć na pewno. Teraz już wiem.
Ślina ściekała po brodzie Janiaka. Hoży wziął chusteczkę higieniczną i wytarł mu usta. Potem wstał. Pater poczuł woń psujących się zębów. Pułkownik zaczął potrząsać ramieniem Janiaka. Jak pacynka. Chwieje się jak jakaś chora pacynka – pomyślał Pater, patrząc na bezwładne ciało, rządzące niegdyś polską piłką nożną. Może nie był tak przystojny i elokwentny jak prezes PZPN zwany Misiem, ale swego czasu właśnie tacy ludzie jak on rządzili polską piłką.
– Kaziu, to nieprawda! – gorączkowo szeptał Hoży. – On kłamie! Skurwysyn kłamie! On tu nie przyjdzie, zabiłem go, rozumiesz? Zabiłem! Nikt ci już nie zrobi krzywdy. Kaziu…
– Pan to robi z miłości do futbolu, prawda? – zapytał Pater Hożego. Znów poczuł zapach fermentujących owoców i gnijącego mięsa.
– Jest pan zerem.
– Już gdzieś to słyszałem.
– Ty skurwielu! Wynoś się stąd albo i ciebie zabiję!
Hoży chciał jeszcze coś dodać, ale w pokoju pozostali już tylko we dwóch. On i sparaliżowany człowiek, któremu ślina ściekała kącikami ust.
Dom seniora „Eden", 4.07.2006, 3:00
Znalazł się przez chwilę w prawie zupełnym mroku. Na korytarzu paliły się jedynie małe czerwone kontrolki, wskazujące wyłączniki górnego światła. Nie pozwalały one jednak przebić wzrokiem ciemności. Pater, zastanawiając się nad wyrazem „wyłącznik", podszedł ostrożnie do jednego z jego desygnatów i nacisnął go. Jeszcze w jego głowie odzywały się pytania – dlaczego „wyłącznik", nie zaś „włącznik", dlaczego „schody", nie zaś „wchody"? – kiedy ostra biała łuna zalała korytarz i bezlitośnie oświetliła twarze stojących wokół postaci. W pierwszej sekundzie wydawało mu się, że otoczyły go jakieś demony z sennego koszmaru. Czterej mężczyźni – dwaj ogoleni na łyso, dwaj bardzo krótko ostrzyżeni, wszyscy ubrani na czarno – patrzyli na niego nienawistnym wzrokiem. Światło wydobywało z ich twarzy każdą zmarszczkę, każdy grymas ust, niemal oświetlało wytężoną pracę mózgów pod kopułami czaszek. Pater słyszał, że w szpitalach często pojawiają się korowody duchów. Bardzo chciał, aby ci ludzie byli zjawami, a nie na przykład funkcjonariuszami ABW.