Kiedy otrzymał pierwszy cios, zrozumiał, że jego nadzieja była płonna. Nawet nie spostrzegł zamachu, żadnego najmniejszego zwiastuna. Jedynie ból, który rozlał się po podbródku. Raczej instynktownie wyczuł, niż zauważył swojego oprawcę. Kiedy na błyszczącej jak lustro posadzce odbierał drugi cios – w ucho i w szyję – spojrzał przelotnie na twarz, nad którą wznosiła się zaciśnięta pięść. Była to twarz dzika, azjatycka. Dwie kreski ściągniętych i wygiętych ku górze brwi i takie same dwie kreski cienkich wąsów, które łączyły się pod brodą. Kiedy zapiekło go ucho i usłyszał w nim rozkołysany dzwon, pojawiło się w głowie absurdalne w tych okolicznościach pytanie, jak pielęgnować taki wyszukany zarost. Trzeci cios pozbawi mnie przytomności, pomyślał i zamknął oczy, aby nie widzieć nienawistnej twarzy Tatarzyna. Po kilkunastu sekundach otworzył oczy. Trzeciego ciosu nie było, tatarskie oblicze wciąż nad nim wisiało. Powoli brwi ułożyły się w równe kreski, zmrużone oczy przestały być skośne, twarz utraciła azjatycki wyraz. Teraz wydała się ona Paterowi dziwnie sympatyczna i znajoma. Ból, który pulsował od brody do ucha, i dzwon w głowie nie pozwalały mu się skupić nad identyfikacją napastnika. Za to pojawiła się nagła potrzeba usłyszenia własnego głosu. Głos jest ratunkiem. Bez głosu nie ma wołania o pomoc. Cios w szyję zrobił jednak swoje: Z gardła policjanta wydobył się jedynie charkot.
– Paprzycki i Lewar ostrzegali cię, gnoju – powiedział rzekomy Tatar – żebyś nie wsadzał mordy w nie swoje sprawy. Nie posłuchałeś. No to teraz już nie będzie żadnych ostrzeżeń. Teraz będzie dół w lesie. Brać go zewnętrzną windą!
– Tak jest – odrzekli prawie równocześnie dwaj mężczyźni i chwycili Patera pod pachy.
Nigdy się nie czuł tak lekki jak teraz. Prawie unosił się nad posadzką. Zgasło światło na korytarzu. Poruszali się szybko i prawie bezszelestnie. Przed nim biegł dowódca komanda, obok niego dwaj tragarze, a za sobą słyszał oddech czwartego. Weszli wszyscy do windy, która zakołysała się od impetu, z jakim go rzucili na podłogę. Po chwili owiało go leśne powietrze. Pędzili przez tylny dziedziniec z niewiarygodną prędkością. Jego sandały sunęły noskami po wypielęgnowanym trawniku. Poczuł wilgoć na twarzy. Kątem oka dojrzał urządzenie nawadniające trawnik. To ono siknęło na nich krzywym strumieniem wody. Pater wszystko słyszał z oddalenia, jakby transportowano go w szklanym kloszu. Zdawało mu się, że jego ucho rozrasta się na pół twarzy jak bolący siny nowotwór. Za chwilę zapach rozgrzanych sosen stał się intensywniejszy. Po raz trzeci tego dnia Pater miał gwałtowne spotkanie z podłożem. Ziemia aż jęknęła pod jego ciężarem. Zwinął się w kłębek jak dziecko, które próbuje się osłonić przed ciosem pijanego ojca. Kątem oka zobaczył piękny, stylowy budynek „Edenu", oświetlony punktowo. Dwaj mężczyźni stali obok Patera, opierając dłonie na kolanach i ciężko dysząc. Przekręcił głowę ku dowódcy. Jego twarz była doskonale widoczna w świetle latarki, którą trzymał jeszcze jeden jego człowiek, ten zamykający ich niewielki szybki peleton.
– No więc nie podwinęliśmy ogona, jak raczył powiedzieć ten idiota, doktor Borucki.
Podsłuchiwali rozmowę, nagrali ją – pomyślał Pater.
– Wiesz, co to jest, Pater? – zapytał dowódca, pokazawszy mu pistolet z tłumikiem. – Niezarejestrowany nigdzie pistolet. Dziewięciostrzałowy Kupiłem go niedawno na bazarze od Ruskich. Mogę ci to przyłożyć do skroni i wywiercić małą dziurę w głowie, a potem przez tę dziurę wykapie twój mózg… Mogę też wywiercić ci tym dziurę w kolanie. Paskudnie strzaskać rzepkę. Kiedy co rano będziesz wstawał z łóżka i opierał sztywną nogę na podłodze, przypomnisz sobie tę letnią noc. Że chodziłeś tam, gdzie nikt cię nie zapraszał… Kiedy będziesz stał na jednej nodze, poczujesz, jak drży. Wtedy przypomnisz sobie zakaz, którego nie posłuchałeś…
W jakim amerykańskim filmie tak mówili? Odzyskanie głosu przez Patera było bolesne, każde słowo huczało w głowie, każda głoska cięła i drapała po gardle.
– Gdzie się tego nauczyłeś, panie Groźny?
Kiedy to powiedział, zrozumiał, że przesadził. Uświadomił sobie, że drażnienie napastnika jest dobre w powieściach Alistaira MacLeana, w rzeczywistości pozaliterackiej zaś jest poważnym błędem. W książkach starego mistrza kończy się zwykle cudownym ocaleniem, bohater ostatkiem sił zabija swojego kata i cały chaos świata się uspokaja, burza cichnie, a czytelnik zasypia. W rzeczywistości oprawca się poci, denerwuje i jest skłonny do nerwowych, gwałtownych ruchów. Tak jak dowódca, który z suchym trzaskiem przeładował pistolet i przyłożył go do kolana Patera. Latarka oświetliła częściowo twarz dowódcy. Nad jego oczami, na czole, przebiegała granica pomiędzy światłem i cieniem. Czarny cień pokrył łysinę i stworzył iluzję włosów. Wtedy Patera przeszedł dreszcz rozpoznania. Widział tę twarz. Z włosami i bez modnego zarostu na brodzie i pod nosem. Popatrzył na trzy głowy w kominiarkach.
– Wodzu! – krzyknął tak głośno, jakby chciał zagłuszyć huk strzału. – Wiem, kto zabił i oskalpował!
W powieściach sensacyjnych napastnik zwykle powstrzymuje się przed strzałem. Ale życie nie jest literaturą.
Dom Seniora „Eden", 4.07.2006, 3:15
Jarosław Pater zagryzał wargi. Bolało. Kiepskim pocieszeniem było to, że mogło jeszcze bardziej boleć, gdyby kula faktycznie zgruchotała kolano i rzepkę, a nie przeszła bokiem, wyrwawszy trochę skóry i mięsa. Bolałoby jeszcze bardziej, gdyby nie opatrzono mu rany. Ale i tak strasznie szarpało. Dlatego zagryzał wargi. Miał nadzieję, że jego rozmówca nie zna przyczyny gwałtownego zaciskania przez niego szczęk. Mężczyzna siedzący w cieniu lampy mógłby chwilę słabości wykorzystać, gdyby chciał unieszkodliwić Patera i uciec. Zwłaszcza że to, co słyszał z jego ust, było straszne, demaskujące i – co gorsza – do bólu prawdziwe.
– Nie umiesz dobrze skalpować – Pater wolno i z dużym trudem cedził słowa – no bo gdzie niby miałeś się tego nauczyć? Zrobiłeś to nieudolnie i na raty. Coś ci przerwało tę czynność. Zostawiłeś Maziarskiego samego na chwilę. To był błąd. Wtedy Maziarski wyjął klej cyjanoakrylowy, który, jako zapalony modelarz hobbysta, zawsze nosił przy sobie. Skleił sobie palce. Powstał z nich jakiś romb, jakby latawiec. Maziarski adresował swoje przesłanie do Czekańskiego, specjalisty od pisma runicznego. Nie wiedział przecież, że profesor leży już pod kupą śmieci. Przedwczoraj pod wpływem pewnej knajpianej sytuacji zapytałem sam siebie: może te sklejone palce były jakimś znakiem runicznym? Może ten latawiec utworzony z jego palców coś znaczy? Wróciłem z tej knajpy i zamiast oglądać mecz Brazylia-Francja, włączyłem internet. I wiesz, co znalazłem na stronach o starogermańskich runach? Mój latawiec, runę „ingwaz", romb stojący na jednym z wierzchołków. Wiesz, jaką grupę dźwięków symbolizuje runa „ingwaz"? Już zaspokajam twoją ciekawość… Ta runa jest czytana jako „ing", dokładnie jak wygłos twojego nazwiska, Libling… Wiesz, co przed śmiercią powiedział Maziarski swoimi sklejonymi palcami? Powiedział: „Zabił mnie Libling"…
– A dlaczego go zabiłem? Proszę mi podać motyw, jaki mną niby kierował? – Dyrektor Libling poruszył się na skórzanym fotelu. Miał na sobie elegancką staromodną bonżurkę z aksamitnymi wyłogami, zza których wystawała jedwabna piżama. Bezsenność w najmniejszym stopniu nie odznaczyła się na jego gładko wygolonej wieczorem twarzy.
– Tego nie do końca rozumiem – odparł Pater, zagryzając wargi.