– Na twoim miejscu nie powoływałbym się na starą znajomość. Zbieraj się stąd, bo za chwilę powiadomię twoich przełożonych, że utrudniałeś prowadzenie śledztwa.
Pater pochylił się do przodu, tak że dwa ciała prawie się zetknęły.
– Mam wrażenie, że strasznie pocicie się w tych garniturach.
Stojąc już przy samochodzie, nadkomisarz krzyknął:
– Nie dziwię się już, że twoi ludzie tak cię nazywają!
Paprzycki drgnął, jakby użądliła go jedna z krążących os.
– Hej, Pater, zaczekaj! Lewar – odwrócił się do swojego towarzysza – jak nazywają mnie moi ludzie?
– No właśnie, jak oni go nazywają, panie nadkomisarzu? – zapytał czekający w samochodzie Wieloch.
Pater nie odpowiedział. Jego myśli pochłonięte były czymś innym. W tylnym lusterku zobaczył, że mężczyzna zwany Lewarem wpatruje się w odjeżdżający samochód. Tym razem patrzył tak, jakby chciał dobrze zapamiętać kierowcę.
Gdańsk, 18.06.2006, 21:55
Dwupokojowe mieszkanie przypominało saunę. Nagrzana wielka płyta bezlitośnie trzymała gorąco. Nie pomagała zimna kąpiel ani dobrze schłodzone piwo. Pater przez otwarte okna czul zapachy sąsiedzkich kolacji. W telewizorze znany trener rysował strzałki i krzyżyki, analizując sytuacje z pierwszej połowy meczu. Zupełnie jak ja – pomyślał Pater. Na niskim stoliku leżała kartka z dwoma rysunkami. Jeden z nich przedstawiał trójkąt. Jego wierzchołki opisane były trzema słowami: „Maziarski", „Czekański", „Skalpowanie". Na drugim widniała figura zbliżona do rombu.
Z „Edenu" Pater pojechał do komendy. Tak jak się spodziewał, w niedzielne popołudnie ruch był niewielki. Jedynie czterech mężczyzn pochylało się nad dokumentami. I tak jak przypuszczał, żadnego z przełożonych nie było. Ich komórki także milczały. Zostawił wiadomość.
Zwykle w takich przypadkach zwoływał naradę. Tym razem burzy mózgów nie będzie. Poinformował, że ABW przejmuje sprawę. „W związku z tym nie musicie się spieszyć z papierami".
Potem pojechał na Przymorze. Zbliżył się do swojego bloku, zwanego falowcem. Pomyślał o zakaraluszonych klitkach, w których mieszkało sześć tysięcy ludzi, popatrzył na dziesiątki biało-czerwonych flag zwisających z balkonów. Na chwilę zawiało od morza i flagi, skwapliwie dodawane kibicom do piwa „Tyskiego", wydęły się jak żagle. Balony narodowej durny przekłute najpierw przez Ekwador, a potem przez Niemcy – pomyślał Pater. Sam czuł się podobnie. Przekłuty balon ambicji. Działo się coś dziwnego. Miasto pogrążone w letnim śnie. I nagle jedno morderstwo stawia na nogi wszystkich z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego na czele. Mija kilka godzin. I w policji nad sprawą zalega cisza. Jak gdyby nigdy nic. Nie ma sprawy Jakby uciąć śmiertelnie ostrą maczetą. Z nikim nie można się skontaktować. Jakby wszyscy umówili się, by tego popołudnia unikać Patera.
Jeszcze raz popatrzył w okna wieżowca. Kilka lat temu Matka Boska objawiła się sąsiadowi na kuchennej szybie. Wieść obiegła całe miasto. Rozpoczął się trzytygodniowy spektakl, wypełniony pielgrzymkami do miejsca cudu, zeznaniami tych, którzy zobaczyli i uwierzyli, choć rozległy się nieliczne głosy nawołujące do rozsądku. Miejscowi menele zorganizowali kilka ławek, ustawili je w dogodnym punkcie widokowym i pobierali opłatę „co łaska" za najlepsze miejsca. Podobno – tłumaczyła jedna z aktywistek, codziennie dojeżdżająca z Gdyni na miejsce cudu
– Matka Boska patrzy na pomnik stoczniowców. Pater wiedział, że ani z kuchni sąsiada, ani z żadnych innych okien trzech monumentalnych krzyży dostrzec nie można. Najbardziej obawiał się jednak tego, że któryś z miejscowych dziennikarzy go rozpozna. Tego by brakowało: cud w sąsiedztwie oficera policji – pracownika aparatu represji w starym reżimie. Na nic nie zdałyby się tłumaczenia, że Pater wstąpił do służb w 1990 roku, już w nowej Polsce, gdy jego firma przechodziła gruntowne zmiany. Dla niektórych policjant na zawsze pozostanie milicjantem. Co jakiś czas nadkomisarz łapał się na tym, że pracuje w policji już stanowczo za długo. Pewnie mógłby jeszcze zatrudnić się w szkole na etacie polonisty, zwłaszcza że doświadczenie policyjne, biorąc pod uwagę to, co działo się w klasach i na szkolnych korytarzach, mogłoby się przydać.
Jeden pokój Patera wypełniony był książkami. Porozrzucane papiery tworzyły coś w rodzaju labiryntu, w którym tylko ich właściciel mógł się poruszać swobodnie. Pater wygrzebał jedno z nowszych kompendiów językowych. Na okładce widniała twarz brodatego mężczyzny, przypominającego dziewiętnastowiecznych uczonych. Jego życzliwy wzrok upewniał, że oto za chwilę wszystkie wątpliwości zostaną rozwiane. Pater nie znalazł jednak tego, czego było mu trzeba.
Po drugim zimnym piwie sięgnął po telefon.
– Dobry wieczór, Julio. Nie wyjechałaś nigdzie? No, w telewizji ciągle mówią, że kobiety podczas mundialu nocują gdzieś poza domem… Jak wiesz, ja nie mam tego problemu… Jest Agata? Chciałbym, by udzieliła mi porady językowej w sprawie młodzieżowego żargonu… Agata? Cześć, tu wujek Jarek…
Po wieczornym meczu Pater nastawił płytę. Ascenseur pour l'echafaud. Na okładce piękna twarz Jeanne Moreau. W filmie policjanta grał Lino Ventura. Windą na szafot. Pater czytał gdzieś, że aby uzyskać właściwą atmosferę, Miles Davis nakazał grać swoim muzykom w ciemnościach. Sprawa „Edenu" też nikła w mroku. Zamordowany inwalida. Zlepione palce. Skalp. Zaginięcie. Korowody proceduralne, jakby ktoś dążył do wyciszenia śledztwa.
Godzinę później Pater już spał. Śniła mu się pielęgniarka, którą widział przez okno w „Edenie". Dziewczyna prowadziła pod rękę pensjonariusza drobiącego kroczki. Po chwili zrozumiał, że tym starszym mężczyzną jest on sam.
Gdańsk, 19.06.2006, przed południem
O siódmej rano Pater poczuł czyjeś dłonie na skroniach. Nie były to dłonie pielęgniarki ze snu. Były to ręce rugbisty Ogniwa Sopot, miażdżące w stalowym uchwycie skronie policjanta niczym owalną piłkę, która za chwilę miała zostać wprowadzona do formacji młyna. Pater próbował rozewrzeć powieki. Gdy to już się udało – i gdy ucisk rugbisty stał się jeszcze mocniejszy – zobaczył plastikowy czteropak po piwie, a tuż obok nietknięty drugi. Tworzące instalację puszki leżały w nieładzie. Od jednej oderwała się nagle osa i wyfrunęła przez otwarte okno. Wtedy nadkomisarz pomyślał o żwirowej ścieżce i przedwojennych murach gimnazjum klasycznego.
Dla Patera czteropak był oceaniczną dawką alkoholu. Nie pił już od dawna. Wolał salony bukmacherskie i hazard. Poprzedniego wieczora złamał zasady. Teraz zażył podwójną dawkę KC-24, wypił litr soku pomarańczowego i trochę rozluźnił dłonie rugbisty, ale gdy wyszedł z bloku, otrzymał nagły cios słonecznego światła. Pomyślał, że nie wyjął z odtwarzacza płyty z Windą na szafot.
Uścisk na skroniach znów się wzmógł. Pater jechał do komendy, nie przekraczając czterdziestki, a na ulice Gdańska patrzył tak, jakby przejeżdżał przez miasto po raz pierwszy.
Na biurku czekała kartka. Spojrzał na zegarek. Od dziesięciu minut powinien być u naczelnika Cichowskiego. Naczelnik nie był sam. Przy konferencyjnym stole siedział Andrzej Chrzan, szef jednej z sekcji kryminalnych i zaufany człowiek naczelnika. Ospowata twarz Chrzana, z bruzdami i załamaniami, przypominała Paterowi fakturę szarego forda, sąsiadującego na parkingu z jego samochodem. Tego ranka twarz szefa sekcji jeszcze bardziej upodobniła się do wgniecionej blachy. Przy oknie stał szpakowaty mężczyzna. Prawdziwy komitet powitalny – pomyślał Pater i zadał pytanie, na które od kilku chwil znał już odpowiedź: